Wskazówka

W tym formacie reportażu udostępniamy obok zdjęć i treści również dźwięk , dlatego prosimy o odpowiednie ustawienie głośników w systemie.

Poprzez mysz lub strzałki na klawiaturze zostanie przywołany kolejny rodział strony.

Przesunięcie spowoduje przejście do kolejnego rozdziału

Rozpocznij
Co dzień świeży pieniądz
czyli dzieje Bazaru Różyckiego

Co dzień świeży pieniądz

Logo https://bazarrozyckiego.pageflow.io/co-dzien-swiezy-pieniadz

Wstęp

Do początku
Do początku
Do początku

Między Wołową i drugą bez nazwy

Do początku
Marek Miller
Wszystko zaczęło się od kolei.
W drugiej połowie XIX w. Praga staje się miejscem intensywnego rozwoju handlu i przeładunku towarów.
Do początku
Do początku
W 1862 r. powstała linia kolejowa Warszawa–Petersburg,
a 4 lata później Kolej Warszawsko-Terespolska.

Przed warszawskimi kupcami otworzyły się ogromne możliwości wymiany handlowej z innymi częściami
Cesarstwa Rosyjskiego.
Do początku
Rozwój kolejnictwa stworzył nową scenografię:
powstały stacje kolejowe, magazyny, bocznice i wiadukty.

Do rodzącego się na Pradze przemysłu podciągnięto tory.
Do początku
Dworce wypełniły się podróżnymi.
Pasażerów podzielono na cztery klasy,
oddając ówczesną strukturę społeczną.
Do początku
Już wcześniej – w 1851 roku – zniesiono
bariery celne z Rosją. Na Pragę ściągali
rzemieślnicy, fachowcy różnych
zawodów i inwestorzy. Tu krzyżowały się
szlaki handlowe z całej Europy i Rosji.
Do początku
Już wcześniej – w 1851 roku – zniesiono
bariery celne z Rosją. Na Pragę ściągali
rzemieślnicy, fachowcy różnych
zawodów i inwestorzy. Tu krzyżowały się
szlaki handlowe z całej Europy i Rosji.
Do początku
Już wcześniej – w 1851 roku – zniesiono
bariery celne z Rosją. Na Pragę ściągali
rzemieślnicy, fachowcy różnych
zawodów i inwestorzy. Tu krzyżowały się
szlaki handlowe z całej Europy i Rosji.
Do początku
Już wcześniej – w 1851 roku – zniesiono
bariery celne z Rosją. Na Pragę ściągali
rzemieślnicy, fachowcy różnych
zawodów i inwestorzy. Tu krzyżowały się
szlaki handlowe z całej Europy i Rosji.

Do początku
Handel praski od dawien dawna
specjalizował się w wołach, cielętach i koniach.

Do początku
Karol Mórawski, publicysta
Transporty kolejowe z bydłem,
hen z odległych guberni cesarstwa,
trafiały teraz prosto na specjalne
rampy wyładowcze Dworca Terespolskiego,
skąd blisko już było na tereny targowe.
Do początku
Marek Miller
Na parę lat przed I wojną światową sprzedawano
na Pradze ok. 130 000 wołów rocznie, czyli prawie
2500 sztuk tygodniowo. Na Pradze było wtedy
ok. 200 kupców wołowych, z czego połowę stanowili
Rosjanie, a połowę Żydzi.

Równocześnie z rozwojem handlu wołami rozwinął się
też na Pradze handel końmi.
Do początku
Pierwszy bazar praski założony został
przy ulicy Targowej przed 1871 r.
Cały targ praski został skupiony na środku ulicy.
Do początku
Pierwszy bazar praski założony został
przy ulicy Targowej przed 1871 r.
Cały targ praski został skupiony na środku ulicy.

Powstało coś na kształt rynku.
Przyjeżdżali tu włościanie z okolicznych wsi.
Przekupki, przeważnie żydowskie, sprzedawały
rozmaite towary. Tam też mieścił się targ wołowy.
Do początku













Targ bydła na Pradze. Rok 1912.

Na podstawie fotografii Mariana Fuksa.
Autor reprodukcji: Rafał Borowy
Do początku
Do ulicy Targowej przylegała uliczka,
będąca własnością Juliana Różyckiego.
Kiedy na targu robiło się coraz ciaśniej,
Żydzi zaczęli przenosić swe stragany
na tę uliczkę. Na początku nic za to nie płacili.

Takich amatorów było coraz więcej.
Początkowo znajdowało się na targowisku
tylko siedem drewnianych zadaszonych
kramów z wieloma stanowiskami handlowymi.
Wzniesiono je wzdłuż granic placu.

Pozostała część placu nie była zabudowana,
ale od początku całość została ogrodzona.
Kiedy władze postanawiają zamknąć na Pradze
miejskie targowisko, kolejna duża grupa kupców
i straganiarzy przenosi się na puste place właśnie
przy Targowej. Parcela przy ul. Targowej 54,
należy do Juliana Różyckiego.
Do początku











Bazar Różyckiego, 1892 r.

Na podstawie najstarszej
fotografii przedstawiającej Bazar,
autorstwa Konrada Brandla;
autor reprodukcji: Rafał Borowy
Do początku
W lipcu 1882 roku ustawiono żelazną bramę
nowego targowiska. Między dwoma żeliwnymi
słupkami znajdowały się napisy "Bazar",
wykonane w językach rosyjskim i polskim.
Poniżej – dekoracja skomponowana z motywów
esownic. Rosyjski i polski napis rozdzielał
wizerunek syreny. Bramę wieńczyły dwa dekoracyjne proporczyki osadzone na kulach. Plac oddzielony był
od ulicy Targowej ozdobnym żeliwnym ogrodzeniem.
Do początku
Notatka „Zmiany targowisk na Pradze”
z gazety „Nowiny” z lipca 1882 roku.
Tu pojawiła się pierwszą wzmianka
o kształtowaniu się Bazaru Różyckiego
przy ul. Targowej:
Do początku
Notatka „Zmiany targowisk na Pradze”
z gazety „Nowiny” z lipca 1882 roku.
Tu pojawiła się pierwszą wzmianka
o kształtowaniu się Bazaru Różyckiego
przy ul. Targowej:

„(...) bazar otworzono pomiędzy
ulicą Wołową i drugą bez nazwy,
które łączą Ząbkowską z dworcem
kolei terespolskiej. Tworzy on rodzaj
brukowanej ulicy, zajętej przez
mnóstwo przekupek, straganów,
szop z jatkami, bez najmniejszego
porządku i zachowania czystości.

Znaczna część przeniesionych tutaj
po byłym bazarze znalazła w nim
gościnny przytułek, co razem wzięte
znakomicie się przyczynia
do zatruwania powietrza.”
Do początku
0:00
/
0:00

Jan Kruszewski opowiada o Julianie Różyckim i powstaniu Bazaru

źródło: audycja „Syfonia praska” z 1968 roku; archiwum Polskiego Radia

Do początku
Na początku XX wieku Bazar coraz bardziej
wypełnia się drobnymi kramami w formie budek.
Najwięcej wznoszono w bezpośrednim
sąsiedztwie wejść na targowisko.
Do początku
Bazarem nie zajmował się bezpośrednio
pan Różycki, a jego administrator,
przyjaciel i zaufany zausznik – Manas Ryba.
Naprawdę nazywał się Manes Rinba i krążyły
legendy o jego podobieństwie do Juliana Różyckiego.
Do początku
Piotr Kulesza, Laboratorium Reportażu
Manas Ryba zbierał opłaty targowe
i rozsądzał spory. Miał mieszkanie
przy bazarze na ul. Targowej 54.
Sam Różycki na bazarze pojawiał się
bardzo rzadko.

Prawdziwym pomysłodawcą bazaru
nie był jednak ani Julian Różycki,
ani jego doradca Manas Ryba,
lecz jak to już wspomnieliśmy
drobni żydowscy straganiarze.
Do początku
Marek Miller
Żaden z kupców, którzy przenieśli swoje stragany na bazar Różyckiego w przeciągu najbliższych kilku lat, nic nie płacił. Później jednak właściciel zaczął pobierać opłatę.

Przy bazarze i w nim samym otwarto sporo sklepów.
Ogółem z tego jednego bazaru utrzymywało się przeszło
300 rodzin żydowskich.
Do początku
0:00
/
0:00

Rozmowa z najstarszą kupcową Bazaru, która opowiada o Julianie Różyckim i handlu na Bazarze

źródło: audycja „Targowisko rozmaitości” Mariana Bekajły i Macieja Szczepańskiego z 1959 roku, Archiwum Polskiego Radia

Do początku
Piotr Kulesza
Bazar Różyckiego był jednym z wielu
żyjących w cieniu wielkiego targu bydlęcego.

Do początku
Piotr Kulesza
Bazar Różyckiego był jednym z wielu
żyjących w cieniu wielkiego targu bydlęcego.

Okoliczne uliczki, Brzeską i Ząbkowską,
szybko opanowali żydowscy rzemieślnicy:
rymarze, szewcy, krawcy, pończosznicy,
krawaciarze. Wszędzie panował tłok, ruch.





Do początku
Piotr Kulesza
Bazar Różyckiego był jednym z wielu
żyjących w cieniu wielkiego targu bydlęcego.

Okoliczne uliczki, Brzeską i Ząbkowską,
szybko opanowali żydowscy rzemieślnicy:
rymarze, szewcy, krawcy, pończosznicy,
krawaciarze. Wszędzie panował tłok, ruch.

Stada bydła pędzone przez wiejskich
wyrostków tarasowały przejazd,
wpadały hurmem na chodniki,
spychały ludzi, wywołując popłoch.

Głośne przekleństwa woźniców
mieszały się z rykiem przerażonego bydła.
Do początku
Ulicami krążyły grupy „nożowców".
Gdy zapadał zmrok, łatwo było paść ich ofiarą.
W szynkach, gdzie zakrapiano ubite interesy, często dochodziło do krwawych rozpraw.

W świecie przestępczym Pragi niepodzielnie
królowali żydowscy bossowie targu wołowego.
To oni ustalali ceny na bydło, oni zbierali haracze od handlarzy, ale też i oni zapewniali im opiekę, której nie dawała policja.

Do początku
Marek Miller
Od roku 1882 w ciągu najbliższej dekady
parcele należące do Juliana Różyckiego
stały się jednym z najważniejszych bazarów
na warszawskiej Pradze.

Kiedy zlikwidowano targowisko
ze środka ul. Targowej, na jego miejsce
założono bulwary na wzór zachodnioeuropejskich.

Starano się jej nadać prawdziwie wielkomiejski wygląd. Władze miejskie uporządkowały nawierzchnię ulicy.
Do początku
Środek traktu zajęły starannie zaprojektowane
bulwary i zieleńce. Między dwoma jezdniami
z torami tramwajowymi założono
planty zadrzewione klonami, ozdobnymi
klombami. Ustawiono fontanny, stylowe
ogrodzenia i ławeczki oraz wysokie latarnie,
kształtem przypominające biskupie pastorały.
Dzielnica wyraźnie szła w górę i zyskiwała
na znaczeniu.
Do początku
Aleksandra Furtak i Joanna Wilczewska,
Laboratorium Reportażu

28 czerwca 1914 r. W Sarajewie zostaje zastrzelony
austro-węgierski następca tronu, arcyksiążę
Franciszek Ferdynand Habsburg. Wybucha I Wojna Światowa.

Ludność Warszawy, będąca wówczas poddanymi cara Imperium Rosyjskiego, zostaje wciągnięta w ten konflikt
1 sierpnia, gdy Niemcy wypowiadają wojnę Rosji.
Do początku
Wiesław Wiernickipisarz,
dramaturg, publicysta, felietonista

Moskale w całej "Rosyjskiej Imperyi" zlecili
wszystką wódę i spirytus, znajdujący się
w monopolach państwowych, spuścić do kanałów.
W Monopolu na Ząbkowskiej, na Pradze,
kiedy zaczęto spuszczać gorzałę z olbrzymich
cystern, ludzie rzucali się do rynsztoków,
którymi płynęła wóda, z różnymi naczyniami,
nawet wiadrami, aby nabrać jej jak najwięcej.

Byli też tacy, którzy padli na ziemię, aby pić
gorzałę prosto z rynsztoków. W parę minut
cała ulica była uchlana w pestkę.

Kilka godzin trwały różnego rodzaju
awantury i burdy, wobec których
zdezorientowana policja była całkowicie bezradna.
Do początku
Aleksandra Furtak i Joanna Wilczewska

W sierpniu 1915 roku Niemcy
wkraczają do Warszawy.
Rosjanie rozpoczynają odwrót.

Do początku
Aleksandra Furtak i Joanna Wilczewska

W sierpniu 1915 roku Niemcy
wkraczają do Warszawy.
Rosjanie rozpoczynają odwrót.

Wysadzają trzy mosty, podpalają dworce
na Pradze i niszczą wszystko, co mogłoby
mieć jakąś wartość dla wroga. Na Pradze
zaczyna brakować wody i prądu.



Do początku
Aleksandra Furtak i Joanna Wilczewska

W sierpniu 1915 roku Niemcy
wkraczają do Warszawy.
Rosjanie rozpoczynają odwrót.

Wysadzają trzy mosty, podpalają dworce
na Pradze i niszczą wszystko, co mogłoby
mieć jakąś wartość dla wroga. Na Pradze
zaczyna brakować wody i prądu.

Walki zaczynają toczyć się na wschód od miasta.
To powoduje napływ uchodźców z tych terenów na Pragę. Wśród nich znaczny procent stanowią Żydzi.


Do początku

Pełny ekran
Wojna szybko sprawia, że warszawska ludność biednieje. W stołecznej prasie pojawiają się apele o podjęcie walki z drożyzną. Szczególnie ceny mięsa sięgają niewiarygodnych kwot. Na bazarach są jeszcze wyższe.

Władze niemieckie podtrzymują rosyjski zakaz sprzedaży spirytusu i wódki, a 18 grudnia 1915 roku wprowadzają na terenie całego Generał-Gubernatorstwa Warszawskiego własny monopol wódczany. Tym samym pozbawiają wielu kupców ważnego źródła dochodów.

Okupanci zaczęli także masowo rekwirować żywność. Nabiał, mięso, owoce – wszystko wysyłają do Berlina. Na rogatkach zabierają towar chłopom przywożącym ze wsi chleb, jajka, drób.

Zamknij
Do początku
Przerwanie połączeń kolejowych z Rosją sprawia,
że przedsiębiorcy i kupcy z dnia na dzień tracą środki do życia. Na Pradze, będącej dotychczas „spichlerzem” Warszawy, zaczyna brakować żywności.

Przez brak towaru i narzucenie przez władze niemieckie limitu żywności handel na Bazarze Różyckiego zaczyna zamierać.

Do początku
11 listopada 1918 roku na stacji Rethondes pod Compiegne we Francji delegacja niemiecka podpisuje warunki zawieszenia broni. Po zakończeniu wojny, po 123 latach niewoli, odradza się wolna Polska.
Do początku
11 listopada 1918 roku na stacji Rethondes pod Compiegne we Francji delegacja niemiecka podpisuje warunki zawieszenia broni. Po zakończeniu wojny, po 123 latach niewoli, odradza się wolna Polska.

Ale odzyskanie niepodległości nie kończy kryzysu żywnościowego. Wciąż brakuje zaopatrzenia. Minister spraw wewnętrznych Stanisław Thugutt wydaje rozporządzenie zakazujące wszelkim jadłodalniom przyrządzania więcej niż jednej potrawy mięsnej, a sklepom spożywczym i kolonialnym wystawiania artykułów spożywczych w witrynach.

Zakazy te omijają handlarze bazarowi, którzy starają się zapewnić klientom pożądany towar.

Do początku
Marek Miller
Podczas wojny kupcy z bazaru Różyckiego
biorą czynny udział w walkach.

Z kolei Julian Różycki był opiekunem okręgu
XV Kuratorium Obywatelskiego Rodzin Rezerwistów
m. st. Warszawy.

Do początku
Marek Miller
Podczas wojny kupcy z bazaru Różyckiego
biorą czynny udział w walkach.

Z kolei Julian Różycki był opiekunem okręgu
XV Kuratorium Obywatelskiego Rodzin Rezerwistów
m. st. Warszawy.

Piotr Kulesza
Zmarł w rok po odzyskaniu niepodległości,
25 kwietnia 1919 roku. Został pochowany na Powązkach.
W kondukcie pogrzebowym szły tysiące ludzi,
a o sympatii, jaką zdobył sobie w środowisku
żydowskich kupców, może świadczyć niezwykły
fakt obecności licznej grupy żydowskich płaczek.

Ceremonie pogrzebowe w kościele
św. Floriana trwały 2 dni.
Do początku

Jedność

Do początku
Teresa Szejwian, mieszkanka Pragi

Zaraz... jak to było?

„Raz pocałuje, raz w mordę bije,
i jakoś, chwalić Boga, się żyje!”

Albo:
„Przy fontannie, usiadł chłopak przy swojej pannie.
I stracił miarę – on ją całował, a ona ukradła mu zegarek”.

Do początku
Ja wszystkie kapele lubiłam: czerniakowskie, praskie, lwowską, wileńską. W tej praskiej można było tę dawniejszą Pragie widzieć i posłuchać.

Można było poczuć, jak to było.
Do początku
0:00
/
0:00

Stanisław Grzesiuk śpiewa piosenkę „Choć z kieszeni znikła flota” z anonimowym tekstem ulicznym z 20-lecia międzywojennego

źródło: Audycja "Bujaj się Fela" Jerzego Skokowskiego z 1962 roku, Archiwum Polskiego Radia

Do początku
Marek Miller

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości
Praga zaczyna się odradzać.
W latach 20. Targowa nabrała charakteru
Marszałkowskiej prawobrzeżnej Warszawy.


Do początku
Olgierd Budrewicz, reporter
Praga była jednak głównie dzielnicą biedoty.
Mówiło się, że Praga to schody kuchenne Warszawy,
bo wiele dziewcząt stąd pracowało jako służące
po drugiej stronie Wisły.

Zygmunt Pągowski, kupiec
Niewielu bogatych ludzi mieszkało na Pradze.
Reszta to robotnicy, kolejarze, tramwajarze, rzemieślnicy.
Tutaj największe mieszkanie to był pokój z kuchnią,
a jak miał ktoś ubikację, to już był luksus.
Wanny, łazienki istniały tylko w bogatych domach.





na zdjęciu tramwaj linii 25, który zapewniał mieszkańcom Pragi bezpośrednie połączenie ze Śródmieściem i Ochotę;
fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe



Do początku
Stefan Kłyszewski, kupiec

Bieda uczy wszystkiego.

W dowodzie, tam gdzie imiona rodziców, mam wpisane NN.
Do 7 roku życia wychowywali mnie księża. Chcieli mnie adoptować dyrektorowie z banku na Bielańskiej. Ten dyrektor miał takie same pochodzenie jak ja, też bez rodziców.

Jak ja mu się na szyję rzuciłem! Gdyby mnie adoptowali
od razu, to by mnie wykształcili. Ale oni chcieli na razie tylko opłacać wszystko i w niedzielę mnie odwiedzać.

I tak się stało, odwiedzali mnie, ubranka przynosili,
ale mnie to nie urządzało. Mnie pachniała wolność.
Zacząłem uciekać i handlować.
Do początku
Aleksandra Furtak i Joanna Wilczewska
Bazar Różyckiego stopniowo staje się ważnym ośrodkiem handlowym nie tylko dla okolicznych mieszkańców, ale dla całej Warszawy.

Przeważającą część kupców nadal stanowią Żydzi.
Polacy dopuszczani są tylko do sprzedaży naręcznej,
która nie jest konkurencyjna. Na Bazarze splatają się różne kultury. Słychać tu Niemców, Polaków, Żydów, Rosjan. Powstaje specyficzna, unikatowa społeczność.

Do początku
Dionizy Szulski, pisarz, varsavianista

Bazar cieszył się w okresie międzywojennym niezwykłym powodzeniem. Przy bramie od ulicy Brzeskiej lokowały się zwykle gospodynie wiejskie z przywiezionym pociągiem świeżym towarem: masłem, mlekiem, serem, śmietaną, jajkami. Wszystkiego można było spróbować i potargować się bez zobowiązań. Śmietanę kupowano tylko gęstą, choć wiadomo, że często zaprawiano ją mąką pszenną.
Obok nabiału oferowano także żywy drób: kury, koguty, kaczki, gęsi, a nawet indyki. Na życzenie klienta drób uśmiercano na miejscu.

W koszach wyściełanych pokrzywą sprzedawano nawet raki. Można było także kupić płody ziemne, runo leśne, zakwasy
i żurki domowej roboty.

Wszystkie przekupki chowały pieniądze do woreczka zawieszonego na szyi za pazuchą. To było jedyne pewne i bezpieczne miejsce przed wytrawnymi kieszonkowcami, których tu nie brakowało...

Do początku
„Ferajniarz”
Urodziłem się w 1918 roku. Mój ojciec był trybkarzem – kupował flaki z jatek, czyścił je i sprzedawał wózkarzom.
To był dobry interes. Mieliśmy duże mieszkanie w kamienicy na Brzeskiej.

Większość moich kumpli to paczka z podwórka, tylko Szlama był z Targowej. Naprzeciwko mnie mieszkał "Sufit". "Sufit" stąd, że był strasznie wysoki. Ojciec "Sufita" został doliniarzem i "Sufit" uczył nas wszystkich kieszonkowego fachu.
Do początku
Stał u niego w domu manekin krawiecki, ubrany w spodnie, kamizelkę i surdut. Cały był obwieszony małymi mosiężnymi dzwonkami. Jeżeli w trakcie "krojenia" poruszyłeś dzwonek, to wpadłeś.
Do początku
Abraham Królicki, mieszkaniec Pragi
Żyło wówczas na Pradze paru "niebieskich ptaków",
nazwiska niektórych pamiętam do dziś. Swoją robotę zaczynali od tego, że widząc porządnego chłopaka spacerującego z dziewczyną, krzyczeli za nim i grozili:
"Ty, frajerze, to nasza dziewucha".

Jeśli młody człowiek z miejsca zapłacił wykupne – nazywało się to “gelt” – pozwalali im iść dalej. Ta "chewera" zajmowała się również paserstwem. Kupowali wszystkie kradzione rzeczy.
Do początku
„Ferajniarz”
Nad nami mieszkał Kurczak – tak się nazywał.
Jego ojciec był z profesji ślusarzem, a z zawodu złodziejem, włamywaczem, mistrzem w robieniu wytrychów.
Do początku
„Ferajniarz”
Nad nami mieszkał Kurczak – tak się nazywał.
Jego ojciec był z profesji ślusarzem, a z zawodu złodziejem, włamywaczem, mistrzem w robieniu wytrychów.

Kiedy stary Kurczak od czasu do czasu znikał, wszyscy wiedzieli, że siedzi. Ale dla nas to normalna rzecz
– w mojej kamienicy nie było chyba takiego,
który by nie siedział. Stary Kurczak miał na bazarze budę
z częściami rowerowymi. A nocami okradał mieszkania.
Do początku
„Ferajniarz”
Nad nami mieszkał Kurczak – tak się nazywał.
Jego ojciec był z profesji ślusarzem, a z zawodu złodziejem, włamywaczem, mistrzem w robieniu wytrychów.

Kiedy stary Kurczak od czasu do czasu znikał, wszyscy wiedzieli, że siedzi. Ale dla nas to normalna rzecz
– w mojej kamienicy nie było chyba takiego,
który by nie siedział. Stary Kurczak miał na bazarze budę
z częściami rowerowymi. A nocami okradał mieszkania.

Ten rejon bazaru, od Ząbkowskiej, po wierzchu, to był taki "dział techniczny". Handlowano tam różnymi narzędziami: młotkami, trzonkami do siekier, piłami. Stały błyszczące maszyny do szycia "Singera", pudełka igieł krawieckich, patefony na korbę, radia na słuchawki, żelazka na węgiel… Mnóstwo tego typu rzeczy. Ale działali też i tacy "sprzedawcy", co nie mieli żadnego towaru.

To byli paserzy. Czasem barwne osobistości. Na przykład taki pejsaty Żyd. Miał przezwisko "Chory", bo jak mu się zanosiło towar, to zawsze była taka mowa: "Ty chcesz mnie do grobu wpędzić?! Ty chcesz tyle pieniędzy?! A ty wiesz, że ja chory jestem?! Ja na szpital zbieram!".



Do początku
Dionizy Szulski
Stałymi bywalcami Bazaru byli mieszkańcy Pragi
i okolic oraz przybysze ze wsi. Sprzyjało temu dogodne położenie bazaru oraz bliskość dworców kolejowych: Wileńskiego i Wschodniego.
Do początku
Dionizy Szulski
W stłoczonych, krytych straganach, ustawionych według branż, można było zaopatrzyć się w różne artykuły żywnościowe: mięso, drób, nabiał, wiele gatunków ryb, warzywa, owoce, przetwory mączne oraz "słodkości" ze słynną chałwą grecką... W budkach natomiast można się było ubrać modnie "od stóp do głów", nabyć sprzęt gospodarstwa domowego, wyroby skórzane, z wikliny, materiały ubraniowe, modną galanterię, zabawki i wiele innych wyrobów.

Jadwiga Konarska, mieszkanka Pragi
Cała alejka z rybami. Cała alejka jatek z mięsem. Wszystkie gatunki mięsa. Z drugiej strony owoce i jarzyny. Wszystkie owoce przez cały rok. Tu funkcjonował przewspaniały targ i naprawdę te owoce sprzedawano tanio i były świeże. Tam się można było we wszystko zaopatrzyć, czego dusza zapragnęła.
Do początku

Pełny ekran
Dionizy Szulski
W niektórych alejkach i wolnych miejscach ustawiali się rzędem handlarze naręczni, oferując towar używany, ale nadający się jeszcze do użytku... Tu było jeszcze taniej niż w budach czy kioskach. Sprzedawano najróżniejsze towary: odzież, różne fasony używanego obuwia, chusty, narzuty, firanki, makaty ozdobne, kołnierze futrzane, bluzki, sukienki, landszafty z jeleniem, widoczki, obrazy święte, czapki, krawaty, fajansowe figurki i wiele innych "okazji"...

"Ferajniarz"
Szczególnie wryły mi się w pamięć ubrania i mundury. Żydowskie chałaty, długie wojskowe palta białych Rusków - tych, co zbiegli z Sojuza. Szyte ze sztywnego materiału, trudnego do rozpięcia, mundury stacjonującego przy ulicy 11 Listopada pułku piechoty. Ciemne płaszcze kolejarzy - na Brzeskiej mieszkało dużo kolejarzy. Eleganckie surduty wszelkiej maści farmazonów, tych, co zawsze mieli do zbycia rodzinną biżuterię lub inną "okazję".

Zamknij
Do początku
„Ferajniarz”
Zawsze panował tu tłok i kurz.
Chłopi z wozami tłoczyli się przy wejściu
na bazar. Mieli brudne kapoty. Często nosili
dwie pary spodni - jedną założoną na drugą.

Prosto z furmanek sprzedawali
warzywa i owoce.

A między furkami wiejskie baby.
Cynowane bańki z gęstą śmietaną,
kosze z jajami, zawinięte w cienkie
szmatki osełki masła, w zatkanych
korkiem butelkach domowe żurki,
zakwasy... w lato grzyby, jagody,
a nawet raki.

Wszędzie zapach koni, nawozu, obroku...
Do początku
Ryszarda Zielińska, mieszkanka Pragi
Przyjeżdżały na bazar zielarki.
Zioła rozkładano na płachtach, na betonie.
Jak pani weszła na bazar, nie musiała pani
już nigdzie chodzić. Wracało się do domu
z pełnymi zakupami.

Towar musiał być świeży. Wszystko przed wojną
było ekstra smaczne, bo świeże, żadne mrożonki,
żadne podrabianki, bo nie istniała możliwość
fałszowania towaru. Od razu się psuł i do widzenia.

Zofia Bogucka, mieszkanka Pragi
Tam na bazarze mogłaś iść głodna,
wyszłaś najedzona, poszłaś boso,
wyszłaś ubrana, tam wszystko się kupiło,
od a do z, od koszuli, jak się mówiło,
od majtek do, do... futra!
Do początku
„Ferajniarz”
Po Brzeskiej chodził stary Żyd, wołano na niego Lejba. Handlował tytoniem i papierosami. Handlarze papierosów stanowili elitę wśród naręczniaków. Musieli mieć koncesję,
a to rzecz dla Żyda nie do zdobycia. Lejba nosił drewnianą gablotę, opartą o brzuch i zawieszoną na szyi.

Któregoś dnia "Sufit" stwierdził, że czas, żebym się sprawdził. To miała być prosta robota – zegarek na łańcuszku.

Zaszedłem Lejbę z boku i gdy był zajęty wydawaniem reszty, wyciągnąłem delikatnie zegarek. Drugą ręką uciąłem obcążkami łańcuszek. Zegarek podałem do tyłu "Sufitowi"
i w tym momencie Lejba, chowając do kieszeni pieniądze, zauważył obcięty łańcuszek.

Zaczął krzyczeć: "Gdzie zegarek?! Gdzie mój zegarek?!".

Ale to jeszcze nie najgorsze. Najgorsze to, że to był czwartek, kiedy „Morda” – miejscowy policjant – zbierał dolę od dorożkarzy. Jak zobaczył, co się dzieje, to zostawił dryndziarzy i cap mnie za włosy.

Znał dobrze mojego ojca. Zaprowadził mnie do domu i mówi tak: „Powie, kto z nim był, to o wszystkim zapomnę, a nie powie, to zabiorę go na posterunek”. Patrzę na ojca, a on tylko siedzi milczący.

Powiedziałem.

Ojciec poczekał, aż drzwi się za „Mordą” zamknęły i jak mnie nie zdzieli!
„Zapamiętaj, szczeniaku, kumpli nie sprzedajesz!”. Potem podniósł mnie za frak, popatrzył i zdzielił jeszcze raz. „Zapamiętaj też, że swoich się nie robi!”.

Ta wpadka zadecydowała o całym moim życiu. Lejba nie złożył żadnej skargi, bo na swojego nie wolno złożyć skargi.

U nas nie było podziału na Żydów i Polaków. Był podział na swoich i nieswoich. Swoi – wiadomo, ci co tam mieszkali, nieswoi – to cała reszta.

Do początku
Stefan Kłyszewski
Mnie pachniała wolność. Zacząłem uciekać i handlować.

Najpierw kupiłem lepy na muchy i po podwórkach chodziłem. To było modnie coś sprzedawać. Jak już się rozkręciłem z lepami, kupiłem koszyczek na fiołki, bratki i stałem pod cukiernią Bliklego. Jak jaka para wychodziła, narzeczeństwo, nie narzeczeństwo, on w bryczesach, to ja buch tej pani kwiatuszki dawałem, a on mi złotówkę albo i dwie.
I tak zacząłem się rozkręcać. Miałem wtedy z 8 lat.
Do początku
„Ferajniarz”
[Po akcji z Lejbą] stary "Sufita" wziął mnie do terminu.
Całymi dniami ćwiczyłem "robotę od kuchni" i "parkany".

"Od kuchni" – to tylna kieszeń spodni.
"Pierwszy parkan" to wewnętrzna kieszeń marynarki,
a drugi – kamizelki. "Od kuchni" robiliśmy wojskowych.
Oni zawsze nosili portfele w spodniach. Nie wiem, chyba dlatego, że były wypchane i w mundurze źle to by wyglądało.

Czego oni tam nie mieli! Zdjęcia żon lub kochanek, listy od matek, jakieś przepustki, zezwolenia, legitymacje… no i forsę.

Do początku
Stefan Kłyszewski
Zacząłem handlować grubszymi rzeczami.
Jak już miałem uzbieranych trochę pieniędzy
– jakieś 600, 700 złotych – to zacząłem rozwozić
mleko z mleczarni. Od butelki miałem złotówkę.

I wypatrzyłem sobie garaż od frontu u sędziego.
Poszedłem do niego i zapytałem, czy by mi tego
garażu nie wynajął na sklepik. Sędzia zgodził się,
ale z góry musiałem zapłacić za 3 miesiące.

Miałem wtedy 17 lat.

Do początku
„Ferajniarz”
Gdy miałem 17 lat, żyłem już na całego. Zarabiałem naprawdę sporo. Miałem na drogie ciuchy, na knajpy, na prezenty dla dziewczyn, a co zostawało, dawałem matce. Kroiłem tylko na bazarze. To był wspaniały układ, wymarzony. Człowiek wiedział, że nikt z handlarzy go nie przypucuje, że dopóki nie opuści bazaru, jest bezkarny.

Mało tego – fakt, że człowiek tam się kręcił, nie był niczym dziwnym. Rozumie pan, jeżeli by pan codziennie zaczął pojawiać się na Dworcu Wileńskim, to po tygodniu już by pan siedział. A tu nie wzbudzało to niczyjego zdziwienia. Pracowałem na zmianę z "Sufitem", a "Szlama" z Kurczakiem odbierali towar.



Do początku
W końcu wpadłem. Przyciął mnie tajniak na Targowej. Do niczego się nie przyznałem, w myśl zasady: "złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja". Ale i tak dostałem pół roku.

Z Pawiaka przewieźli mnie na Rakowiecką. Trafiłem do celi z samymi urkami. Mogło być źle, pomógł mi przypadek. Zaraz drugiego dnia miałem widzenie z matką. Z pokoju widzeń był widok na spacerniak. Patrzę, a tu stary "Sufit" maszeruje. Posadzili go 2 miesiące wcześniej. Zaraz poszły grypsy i stary wstawił się za mną.

Jak wyszedłem, kumple wynajęli całą knajpę i urządzili mi bal na 2 dni.
Do początku
Dionizy Szulski
Należało mieć wyjątkowe gadane i smykałkę, aby skusić klienta do kupna oferowanego towaru. Im lepszy był "bajer", tym większe szanse sprzedaży. Towar zachwalano głośno, wesoło i dowcipnie. Nie brakowało zachęt w rodzaju: złociutka, kochana, laleczko, królu, mecenasie, szefuniu!

Ryszarda Zielińska
Żydzi to byli najlepsi kupcy świata.

Tadeusz Liszka "Gryf",
Zgrupowanie "Żywiciel" pluton 230, mieszkaniec Pragi

Obsługiwali Bazar Różyckiego obsługiwali ze wszystkich stron. Jedna trzecia to Polacy, a dwie trzecie handlowców to byli Żydzi.
Do początku
Janusz Sujecki, varsavianista, historyk, publicysta
Od końca XIX stulecia do października 1940 roku Praga była drugim co do wielkości - po Dzielnicy Północnej i Nalewkach - skupiskiem warszawskich Żydów.

W latach 30. społeczność ta stanowiła 45-50% ogółu mieszkańców kwartału zabudowy okalającej bazar Różyckiego: Targowej, Brzeskiej i Ząbkowskiej nazywanej "praskimi Nalewkami".
Do początku
Tadeusz Szurek, żołnierz AK, mieszkaniec Pragi
"Panie tramwajarz, poczekaj pan"
– mówi Żyd do mojego ojca.
"Ja mam dla pana garniturek.
Specjalnie on tu czekał na pańskiego syna".

Przymiarka wyglądała w ten sposób,
że Żyd stawiał delikwenta przed lustrem.
Z tyłu pociągał za marynarkę, tu pogłaskał,
tam pogłaskał. "Widzisz pan, jak pasuje?"

Potem odwracał klienta i ta sama historia z tyłem.
A że był za długi? To na wyrost, bo zwykle chłopak rośnie.

Jak sprzedawca zaproponował ojcu cenę,
to tata dawał połowę. Oczywiście wybuchały
krzyki, zaklinanie się na żonę, na dzieci.
Kończyło się tak na 60% ceny wywoławczej
i towar sprzedawano. Zresztą, jakby przyszedł
kupujący i gdyby zapłacił tyle, ile kupiec chciał,
to byłaby to podejrzana transakcja.
Do początku
Hanna Sujecka, mieszkanka Pragi
Kiedyś mama przeholowała, bo handlarz
dał cenę masła dziesięć złotych, a mama mówi:
– Ja mogę dać pięć.
To on już tylko oczy duże zrobił:
– Pani, a skąd Pani przyszła?!
Moja mama mówi: – Z Honolulu.
– To idź pani lulu.

No to odwróciłyśmy się, ale gdzie tam!
Pobiegł zaraz za nami.
– Pani, no co, nie dobijemy targu? No co,
nie kupi pani u mnie?
I zaraz następował powrót z opuszczeniem ceny.
W końcu gdzieś w środku stanęło.
Do początku
Ryszarda Zielińska
Raz przyszło dwóch aktorów kupić sobie jakąś nadzwyczajną walizkę na podróże, ze świńskiej skóry. Patrzą, ale takiej nigdzie nie ma.

Stanęli zmęczeni i jeden z nich mówi: "Nie, nie dostaniemy tego. Nie, nie, nie, nie dostaniemy, wątpię, wątpię".

Nagle wychodzi Żyd:
– Przepraszam bardzo, u mnie jest świeże "wątpię".
Do początku
Teresa Szejwian
Żyd zawsze mówił: panie, siadaj pan, jak tu nie ma tego, co pan chce, to ja panu przyniosę. On nie odpuścił, jak zobaczył klienta. Wiedział, że on musi kupić. Mieli do tego głowę.

Mnie ich śpiewy, ich kultura żydowska się podobała. Bo oni mieli w sobie więcej jak warszawiacy tego dowcipu, tego humoru. I prażanie się od nich uczyli tej wesołości.

Bazar Różyckiego był wspaniały z tego powodu. Żydzi potrafili klienta rozbawić i zabawić. "Nie ma jak u mnie, nigdzie pan tak nie kupi!"

Do początku
Stefan Kłyszewski
Zacząłem mieć tyle towaru, że przed sklepem się sprzedawało, na zewnątrz i wewnątrz. Tuż obok mojego stoiska znajdował się duży sklep wspólników.

Za jakiś czas przyszedł do mnie ich kierownik i powiedział, że ja się bardzo dyrektorowi spodobałem, proponuje mi stanowisko kierownicze i tyle będę dostawał, co w tym sklepiku mam. Ja im straszną konkurencję zrobiłem. Szło mi jak cholera. Najpierw jedną ekspedientkę miałem, później dwie.

No to ja temu kierownikowi mówię, żeby powiedział swojemu dyrektorowi, że to ja do swojego sklepu kierownika szukam. To po co tam pójdę?
– Jak ja bym tu bankrutował – mówię – to byście mnie nie brali. A ja wam tu w skórę daję.
– A z pana to cwaniak – odpowiedział, zabrał się i poszedł.

Do początku
„Ferajniarz”
Nie było dnia, żeby nie dochodziło do bójek.
Kiedyś przynieśli Mariana, mojego najstarszego brata.
Wnieśli go do kuchni i położyli na stole. Cały był we krwi. Ojciec blady jak ściana, matka poleciała po sąsiada.
Był weterynarzem, ale leczył wszystkich w kamienicy.

Marian ledwo przeżył, stracił jedno oko.
To były porachunki w rzeźni miejskiej.
Bo wtedy to nie bazar był najważniejszy,
najważniejsza była rzeźnia na Namiestnikowskiej
i targ wołowy.

Tam robiono największe interesy,
tam chodził prawdziwy pieniądz.

Do początku
Na targu panowali niepodzielnie "bliźniacy" - dwóch braci.
Niscy, szerocy w barach, obaj jakby trochę garbaci. Nosili się elegancko. To dla nich pracował mój brat, Marian.
Oficjalnie był przeganiaczem w rzeźni, ale większość czasu spędzał w kawiarni u Wicka na Targowej 27. Tam zawsze można było zastać bliźniaków. Mieli swój stolik, zaraz przy oknie. Nawet kiedy stał pusty, to nikomu innemu nie wolno było przy nim usiąść.

Bliźniacy kontrolowali jatki. "Szmaja" ustalał ceny, po jakich sprzedawano mięso, wskazywał dostawców, u których można było się zaopatrywać.

Kiedyś Marina powiedział mi: “Jak zobaczysz, że jakiś cham sprzedaje półtusze, to tylko przyjdź i mi powiedz". No i chyba w miesiąc potem przyuważyłem takich dwóch...
Pobiegłem do tej knajpy u Wicka i mówię Marianowi, co widziałem. Ten powtórzył to "Szmai". Wszyscy wstali, zapieli płaszcze, a "Szmaja" sięgnął do kieszeni, wyjął gruby czerwony portfel i dał mi srebrną pięciozłotówkę. "Chodź, pokażesz, który to".

Na miejscu otoczyli ich w kółko. To było dwóch Żydów. Chyba ojciec i syn. Obaj w ciemnych zniszczonych chałatach. Przywieźli gdzieś ze wsi wozem poćwiartowanego wołu. Marian podszedł do tego starszego i coś powiedział. Nie dosłyszałem co, ale wszyscy zaczęli się śmiać. A temu Żydowi zaczęły trząść się ręce i zaczął prosić "Nie trzeba, panie, nie trzeba...". A wszyscy dalej się śmiali.

Wtedy Marian znowu coś powiedział i syn wziął z furki bat. Stary odwrócił się, podciągnął chałat i wystawił chudy, brudny tyłek, a syn zaczął bić.

Do początku
Symeon Surgiewicz
działacz ruchu robotniczego, publicysta

Od kilkunastu minut stałem nieruchomo w oknie swego mieszkania zapatrzony w ogród. Dochodziła ósma, a słońce już przypiekało.

Raptem dał się słyszeć warkot silnika samolotowego, narastał z każdą sekundą. Samolot przeleciał tuż nad nami, omal nie zawadził kołami o komin naszego domu, i pomknął w kierunku szosy. Po chwili znów usłyszałem szum silników samolotowych, jeszcze potężniejszy i bardziej przejmujący. Leciało kilka maszyn.

Do początku
Wybiegłem na podwórze. I właśnie wtedy, kiedy przelatywali nad nami, powietrze przeszyła seria z karabinu maszynowego.
– Mają czarne krzyże! – krzyknęła żona. Na podwórzu zebrali się wszyscy mieszkańcy naszego domu.
– Jak to się stało, że już dziś, w pierwszym dniu wojny, aż nad Warszawę przylecieli? – zauważyła ponad siedemdziesięcioletnia staruszka, Maciejewska.
Do początku
Hiobowe wieści spływały jak lawina na nasze głowy, potęgowane przez najdziwniejsze plotki. Zapanowała histeryczna panika. Ludzie rzucili się na sklepy, wykupując wszystko, co w nich było do sprzedania, zwłaszcza produkty żywnościowe: cukier, mąkę itp., a także mydło.

I mnie żona wysłała na Bazar Różyckiego. Na Targowej panował nieopisany ruch, tłok. Wszyscy latali od sklepu do sklepu, od straganu do straganu, jak obłąkani.
Do początku

Kto handluje, ten żyje

Do początku
Zygmunt Pągowski, kupiec
Ojciec opowiadał, że jak pierwszą bombę Niemcy zrzucili,
to dwie przekupki poraniło. Ja przyszedłem na bazar
w listopadzie 1939 r. Przed wojną pracowałem jako księgowy,
a wziąłem się teraz za handel naręczny. Gdzie indziej pracy dla mnie nie było.


Wiesław Ignatowski "Łucki", Zgrupowanie 670 "Narocz", mieszkaniec Pragi
W czasie wojny społeczność kupiecka na bazarze była zwarta, bo ją tworzyli ludzie zaprawieni w różnych bojach, w różnych działaniach. Handlowali we wszystkich możliwych sytuacjach.



Do początku
Sabina Sebyłowa, pisarka
15 listopada 1940 r. - ostateczny termin odejścia Żydów do getta. Ci z naszego domu posprzedawali, co mogli. Zwłaszcza większe sprzęty. Najniezbędniejsze jakoś wcześniej dostarczyli do swych nie z własnej woli nowych mieszkań. Po południu z dziećmi i małymi węzełkami - poszli. Na Pradze padał deszcz. Matki osłaniały troskliwie niesionych na ręce i prowadzonych za rękę malców.

Wiesław Ochman, śpiewak operowy
Żydzi mieszkali obok mnie, na Korsaka. Pamiętam, że kiedy szli Ząbkowską w kolumnie prowadzonej przez Niemców, to myśmy rzucali im jedzenie, choć żandarmi krzyczeli, że nie wolno. Mama z sąsiadkami ubolewały nad tym, co się z Żydami stało, bo to byli nasi sąsiedzi.
Do początku
„Ferajniarz”
Prawie wszyscy kumple w getcie: „Szlama”, „Piękny”, Icze, Sztymbul, Kurczak... Puste mieszkania, puste podwórko. Matka zgaszonym głosem opowiadała, jak ciągnęli za włosy Kurczaka, jak go bili kolbami.

Poszedłem na bazar. Widać ślady spalenia, część bud nowa, część okopcona. Niby ludzi dużo, niby tak jak dawniej, a jednak nie tak. Od Brzeskiej ani jednej furmanki, za to mnóstwo kobiet z chlebem, sporo ludzi wyprzedających rodzinne pamiątki, jakaś tania biżuteria, obrazki, młoda dziewczyna sprzedaje ślubną obrączkę...

Niby tłok, niby wszystko po staremu...
I gdy tak stałem, nagle zdałem sobie sprawę, co się zmieniło. Było cicho, znikł ten cały harmider. Nikt nie krzyczał: „Handełe, handełe, stare szmaty”, nikt nie zachwalał świeżych bajglów, nie było zażartych targów, udawanych lamentów. Wszystko ucichło.

Zszarzało.

Zniknął stary Lejba, stuknięty Mendel, ojciec „Szlamy”. W miejscu, gdzie matka „Pięknego” lała habersbusza, stał obcy facet z garnkiem herbaty. Przy bramie zapięty na łańcuch wózek, z którego „Żółtek” sprzedawał sznurowadła i agrafki. Wózek był, ale „Żółtka” już nie było. Odeszli wszyscy Żydzi.

Do początku
Zygmunt Pągowski, kupiec
Żydów Niemcy wypędzili do getta, a na bazar przyszli Polacy. Uczyliśmy się handlu. Ja zaczynałem od ciuchów. Sprzedawano przeważnie stare, pożydowskie. Ludzie chodzili do getta i handlowali z gettem. Wynosili ciuchy i sprzedawali je na bazarze.








Getto warszawskie, ul. Smocza, 1941 r.

fot. Bundesarchiv / CC BY-SA 3.0
Do początku
„Ferajniarz”
Zacząłem kroić razem z "Sufitem", ale co to była za robota. Dupa nie robota. Cały dzień macania i ledwie parę groszy, jakaś kartka żywnościowa, i to tyle. Ludzie nie mieli forsy. Cały handel był gówniany. Kogo miałem kroić? Te baby, co sprzedały bochenek chleba?
Do początku

„Zarządzenie o handlu na targach, w halach targowych i bazarach w mieście Warschau” z dnia 20 maja 1943 r.; Dziennik Urzędowy dla Generalnego Gubernatorstwa
„Zarządzenie o handlu na targach, w halach targowych i bazarach w mieście Warschau” z dnia 20 maja 1943 r.; Dziennik Urzędowy dla Generalnego Gubernatorstwa
Pełny ekran
Krzysztof Wargenau
Niemcy szybko wprowadzili racjonowanie żywności. Chleb oraz inne nieliczne produkty można było kupić w małych ilościach na karty aprowizacyjne.
W oficjalnych komunikatach podawano, jakie artykuły mogą być sprzedawane na dopuszczonych do działania bazarach.

Sytuacja żywnościowa sprawiła, że w Warszawie na dużą skalę zaczynają działać szmuglerzy. Rozwija się czarny rynek, na którym można dostać znacznie więcej, ale też po znacznie wyższych cenach. Nielegalnie zdobyty towar trafia między innymi na Bazar Różyckiego.

Tadeusz Szurek, żołnierz AK, mieszkaniec Pragi
Handlowałem chlebem razowym. Dwa, trzy razy w tygodniu woziłem chleb na bazar z Zacisza. Za każdy kurs dostawałem 2 kilogramy chleba. A w owym czasie to była wielka rzecz. Pomagałem w ten sposób rodzicom. Na Zaciszu znajdowała się piekarnia, której właścicielem był Polak o nazwisku Fischer. I on piekł chleb i ten chleb zawsze wypiekano w nocy. O trzeciej, czwartej rano myśmy z kolegami brali plecaki i szybko bocznymi uliczkami stawialiśmy się na pętli tramwajowej na Radzymińskiej. Wsiadaliśmy w tramwaj nie wszyscy hurtem, ale pojedynczo i zawoziliśmy ten chleb na bazar. Tam go sprzedawaliśmy, oczywiście patrząc na prawo i na lewo. Tych bochenków miałem gdzieś 10-15 kg.

„Zarządzenie o handlu na targach, w halach targowych i bazarach w mieście Warschau” z dnia 20 maja 1943 r.; Dziennik Urzędowy dla Generalnego Gubernatorstwa
„Zarządzenie o handlu na targach, w halach targowych i bazarach w mieście Warschau” z dnia 20 maja 1943 r.; Dziennik Urzędowy dla Generalnego Gubernatorstwa
Zamknij
Do początku
Sergiusz Grudkowski, malarz
Towar numer jeden na bazarze stanowiła żywność.
Tu kupowali Polacy, ale również Niemcy.

Hanna Gałys, mieszkanka Pragi
Miała tu też swój sklep pani Pidzyńska - kartofle, kapucha, śledzie. Beka śledzi, beka kapusty. Kartofle leżały na podeście zrobionym z dwóch desek na krzyż. Marmolada miała formę bloku, była tak twarda, że się ją kroiło. Powiem pani co się jadło w okupację. Jadło się jaglaną kaszę. Chleb smarowało tą marmoladą, na słodko. Jak zostały zmarznięte kartofle, to gotowano je i robiono pyzy. No i fasola, w formie sałatki: buraki, fasola, cebula, olej. Wszystkie te artykuły pierwszej potrzeby sprzedawano u pani Pidzyńskiej.
Do początku
Marian Stefański  „Mewa”obwód II „Żywiciel”,
Szare Szeregi, mieszkaniec Pragi

Moja mama zaczęła wozić nici do Warszawy. Skupowała je od robotnic, które kradły w fabryce, i woziła na bazar. Wracała tego samego dnia, jak jej się udało, albo następnego i przywoziła różne dobra. Najlepszy był smalec, szary smalec - on miał smak wędlin. W tym się gotowały wędliny, to znaczy smalec zbierany z wody, w której się gotowały wędliny, tak ściśle mówiąc. Coś wyśmienitego.
Do początku
Michał Gradowski „Miś”, batalion „Sokół”,
zgrupowanie „Sarna”, mieszkaniec Pragi

Moja mama w czasie okupacji zbierała opłaty postojowe na bazarze Różyckiego. O świcie chłopi spod Warszawy przyjeżdżali furmankami, wjeżdżali na plac, płacili placowe i z furmanek sprzedawali jarzyny, które przywieźli - kapustę, marchew, cebulę, kartofle. Jak wszystko wyprzedali, to wyjeżdżali. Mama przyjaźniła się z tymi chłopami i często przywoziła do domu sporo jarzyn, czasem czegoś nie sprzedali, to jej dawali. Z tego żyliśmy.
Do początku
Barbara Jarosławska, kupcowa
Podczas okupacji widać było większy podział bazaru na sektory. Od strony Ząbkowskiej sprzedawano mięso. W drugim końcu kupowano masło. Moja teściowa rozkładała mięso na ławach. Przywoziła je spod Białegostoku i sprzedawała na kilogramy. Mieszkała na Ogrodowej, a moja mama pod Halą Mirowską, na Krochmalnej. Kiedy powstało getto, obie kobiety zamieniły się mieszkaniami z Żydami z Brzeskiej. W tej kamienicy mieszkały prawie same rodziny żydowskie. W naszym mieszkaniu żyli tacy, co mieli tu nieopodal skład apteczny. Moja ciotka, Wołczyńska, miała podczas okupacji dużą budę na bazarze. Budę z odzieżą damską, męską, dziecięcą...
Do początku
Aleksander Malinowski, polski działacz socjalistyczny
i niepodległościowy, wydawca, inżynier
– Spodnie, spodnie samogrające! – młody chłopak wydziera się falsetem.
– Dlaczego "samogrające"? – pytam.
– Żeby pana szanownego zadziwić, a jak się szanowny pan zadziwi, to szanowny pan obejrzy. A jak szanowny pan obejrzy, to szanowny pan musi kupić, bo inaczej nie da rady, jako że okazja jak cholera i takich spodni sam gubernator Frank nie nosi...
Przechodzień rozkłada spodnie i uważnie ogląda pod światło. Rzeczywiście, sam Frank t a k i c h nie nosi.
– Sito, panie kochany, buraczki można przez nie cedzić... a ileż to pan ceni tego samograja?
– Pięćset złotych. Mogą też być przetarte... jak sprawiedliwie, to sprawiedliwie...
Do początku
Wiesław Ignatowski "Łucki"
Niemcy przynosili różne rzeczy na sprzedaż. To były albo sardynki francuskie, albo pomarańcze, albo swoją bieliznę.
Do początku
Wiesław Ignatowski "Łucki"
Niemcy przynosili różne rzeczy na sprzedaż. To były albo sardynki francuskie, albo pomarańcze, albo swoją bieliznę.

Sergiusz Grudkowski
Kupowali nie tylko żywność, ale też insekty – pluskwy, wszy. To były tak zwane tyfusowe wszy. W pudełeczku. Wszy kupowali po to, żeby się nimi zarazić i nie iść na front wschodni. Gdy żołnierz zachorował, stawał się niebezpieczny dla swoich kolegów. I jego kierunek wyznaczano nie na wschód, ale na zachód.
Do początku
Zygmunt Pągowski
Handlowano na bazarze broni i mundurami. Kupowali je partyzanci do lasu. Niemcy sprzedawali broń, mundury, a kupowali futra.

Tadeusz Kulbicki, mieszkaniec Pragi
Od szwendających się po bazarze żołnierzy Wermachtu można było kupić parabellum czy nawet PM Schmeiser.
Do początku
„Ferajniarz”
Cenę trzymała broń krótka, szczególnie krótka maszynowa - na przykład pm 42 albo MAS 7,5 mm.

Jan Rybak „Tarzan”
PAL, mieszkaniec Pragi
Mój bezpośredni przełożony, podporucznik "Marynarz", bolszewik, kupował od Niemców broń albo kradł. Przykładał Niemcowi pistolet do pleców i zabierał jego. Od razu pistolet podawano łącznikowi, chowałem go pod kurteczkę i biegiem na Ząbkowską 2, gdzie znajdowała się kwatera, punkt kontaktowy kapitana Piotrowskiego "Groźnego", tam broń zdawałem.

„Ferajniarz”
Funkcjonowały dwie szkoły postępowania: pierwsza na Niemca żywego i druga na martwego. Pierwsza była trudniejsza do przeprowadzenia i bardziej ryzykowna, bo Niemcy na Pradze chodzili po kilku. Rzadko zdarzały się pojedyncze egzemplarze do odstrzału. A bardziej ryzykowna, bo miało miejsce wiele prowokacji. Tak zginął młodszy brat "Pulpeta". Na bazarze podszedł do niego Niemiec i wyciągając Parabellum, zapytał, czy chce kupić, a potem z uśmiechem nacisnął spust.

Jan Rybak „Tarzan”
Uczestniczyłem w akcjach rozbrajania Bahnschutzów na Brzeskiej. Oni mieli tam swój szpital kolejowy i często przechodzili z Brzeskiej na Ząbkowską. Przy bramach wyskakiwał "Marynarz" i ktoś z jego oddziału. Myśmy musieli sygnalizować, czy przypadkiem nie idą inni uzbrojeni Bahnschutze zarówno od ulicy Ząbkowskiej, jak i od wylotu Kijowskiej.

Sygnalizowaliśmy podniesieniem ręki, jeżeli robiło się niebezpiecznie. Oni wciągali Niemca do bramy, rozbrajali, kneblowali usta albo rozbierali do kaleson i puszczali go wolno. On się darł: “Hilfe! Hilfe!”. Ale ludzie mówili: "Wariat w kalesonach". Zanim się Niemcy zorientowali, to już na Bazarze Różyckiego wszystko zniknęło.



Do początku
„Ferajniarz”
Zacząłem chodzić z Władkiem na wagony. "Sufit" zbratał się z kolejarzami z rozjezdni. Jak przychodził ciekawy wagon, to dawali go na koniec składu. Przy wyjeździe z rozjezdni znajdowało się niewielkie wzniesienie, odczepialiśmy tam wagon, a kolejarze tak ustawiali zwrotnice, że zjeżdżał on tyłem na boczny tor. Tam go opróżnialiśmy.
Do początku
„Ferajniarz”
Zacząłem chodzić z Władkiem na wagony. "Sufit" zbratał się z kolejarzami z rozjezdni. Jak przychodził ciekawy wagon, to dawali go na koniec składu. Przy wyjeździe z rozjezdni znajdowało się niewielkie wzniesienie, odczepialiśmy tam wagon, a kolejarze tak ustawiali zwrotnice, że zjeżdżał on tyłem na boczny tor. Tam go opróżnialiśmy.

Po kilku takich numerach bahnschutze zaczęli obstawiać boczne tory, ale za pośrednictwem "Mordy" przekupiliśmy ich. Najlepszy towar stanowiła żywność: konserwy, mąka, suszona fasola... Na bazarze mieliśmy na to nieograniczony odbiór. Wagon mąki mogliśmy sprzedać w godzinę.


Do początku
Tadeusz Kosiński, mieszkaniec Pragi
Łapanki należały do normy. Niemcy otaczali bazar od strony Targowej, Ząbkowskiej i Brzeskiej. Zabierali wszystko, co im się podobało, brali kilkudziesięciu czy więcej mężczyzn.

Zygmunt Pągowski
Wywozili do Oświęcimia, Treblinki, Mauthausen.

Sergiusz Grudkowski
Robiło się niebezpiecznie, bo szwendali się po bazarze nie tylko Niemcy umundurowani, ale wszelkiego rodzaju agenci, którzy szukali członków podziemia. Wiedzieli, że tu można kupić broń, dostać ulotki czy nielegalne książki.
Do początku

Pełny ekran
Fragment informacji z 19 maja 1944 roku mówiącej o jednej z obław na Pradze. Wycinek pochodzi z biuletynu „Kraj” wydawanego przez Agencję Informacyjną JP
Zamknij
Do początku

Informacja z czasopisma „Wiarus” o zatrzymaniach podczas łapanki, 17.05.1944
Informacja z czasopisma „Wiarus” o zatrzymaniach podczas łapanki, 17.05.1944
Pełny ekran
„Ferajniarz”
Za bochenek chleba można było dostać kulkę. Łapanki nasiliły się pod koniec wojny. Pod bazarem został wykopany tunel, wejście znajdowało się przy jatkach, a wychodziło się w piwnicy na Ząbkowskiej. Wykopali go Żydzi na początku wojny. Wiedzieli o tym tylko wtajemniczeni. Zawsze się tędy urywałem.

Jan Pyszka „Zbigniew”, batalion "Kiliński", mieszkaniec Pragi
Przed powstaniem szkoliliśmy się na Brzeskiej obok bazaru. Wchodziło się na podwórko i tam mieszkał jeden z członków naszej grupy. On był starszy od nas i udostępniał organizacji lokal. W razie draki skakało się na dach, z dachu na dół i na bazar w tłum. To było bardzo dobre miejsce na takie historie. Już po egzaminach w szkole młodszych dowódców, bo tak to się nazywało, dostałem grupę chłopców z Pragi. Na Brzeskiej, obok bazaru myśmy się przygotowywali do powstania.
Informacja z czasopisma „Wiarus” o zatrzymaniach podczas łapanki, 17.05.1944
Informacja z czasopisma „Wiarus” o zatrzymaniach podczas łapanki, 17.05.1944
Zamknij
Do początku
„Ferajniarz”
W trakcie powstania bazar zupełnie spłonął. Niemcy prowadzili ostrzał artyleryjski, tak że strach było wyjść na Targową. Wszystko zamarło.

Barbara Jarosławska, kupcowa
Kiedy bazar płonął, to moja mama z babcią stały przy oknach i okładały je mokrymi szmatami, bo panował żar nie do wytrzymania. Kiedy remontowaliśmy okna wiele lat po wojnie, to jeszcze z teściową znalazłyśmy odłamek w futrynie balkonowej.

Wiktor Skowroński, aktor Teatru Powszechnego
Jako dzieciak z ojcem za rękę wszedłem na bazar.
Wokół nic nie było. Pusto. Pogorzelisko. I pamiętam
ten właśnie moment wejścia na pusty, wypalony plac.

Irena Bilińska "Isia", VI Obwód AK Praga,
617 pluton, mieszkanka Pragi
W czasie powstania musiałam przejść na Brzeską, ale nie Ząbkowską, a bazarem Różyckiego. Wtedy jedyny raz poczułam zagrożenie życia. Budki były porozwalane, popalone, pełno papierów, wszystko fruwało i wpatrzone były we mnie tysiące szczurzych oczu. Było ich mnóstwo. Miałam wtedy gumowe nogi. Jak przechodziłam na Brzeską przez bazar, to Niemców się nie bałam, a szczurów się bałam.

Wiesław Ochman, śpiewak operowy
Zbudowano u nas na podwórku kapliczkę i wieczorami ludzie się tam modlili o zakończenie wojny. Pamiętam jak na ulicy Ząbkowskiej Niemcy się okopywali, rozwalili ulicę, wstawiali tam działa. Miała tam nastąpić obrona. Podczas kiedy oni kopali te doły, to ludzie z naszej kamienicy częstowali ich zupą, bo byli strasznie głodni, wynędzniali i pamiętam, jak mówili, że przyjdą Ruscy i będą obcinać języki.

Na drugi dzień, wcześnie rano, kiedy jeszcze spałem (a spaliśmy w suterenach, na których leżały wielkie worki z piachem, żeby pociski nie przechodziły), weszli Rosjanie i ci Niemcy się wycofali bez jednego strzału, więc ja to wejście sowieckiej armii przespałem.
Do początku

Komuna

Do początku












Bazar Różyckiego na Pradze, rok 1979

fot. Teresa Masna/EAST NEWS

Do początku
Zygmunt Pągowski, kupiec
Dwa obozy przeżyłem. Raz mnie złapali Niemcy i wywieźli do Mauthausen, a potem Polacy. Nie chcę tego opowiadać.

Barbara Borysiuk, kupcowa
Chodziły specjalne komisje i prześladowały ludzi. Główna Komisja Specjalna mieściła się na Nowogrodzkiej. A tu na Małej 8 mieli podkomisję. Tym, co na ręku handlowali, pończochami czy pumeksem, to wszystko zabierali i od razu na Małą. Tam protokół, karę dali, komenda albo obóz. Ale kto tam miał z czego zapłacić?

Szeregi Komisji zasilali przeciętni obywatele. To byli różni ludzie: kolejarz, tramwajarz, dozorca, urzędnik, menele różne. W czynie społecznym kontrolowali przydzielony im rewir.

Ja prowadziłam jatkę z mięsem. I załóżmy w rzeźni, w hurcie kilo mięsa kosztowało 220 złotych. To się kupowało tam całą krowę, tylko już po szlachtowaniu. A tu obowiązywał cennik 180. No to trzeba byłoby 40 złotych dołożyć. No z czego?

I przyszła taka pani i mówi „Proszę pani, poproszę kilo mięsa”. No to ja jej zważyłam te kilo mięsa. „Ile płacę?”. „240”. „Pani wyjmie cennik. Jest 180. Jestem z Komisji Specjalnej”.

Jak złapali kogoś w dzień bezmięsny, to otwierali jatkę, mięso wyprzedawali po cenie, a właściciela wysyłali do obozu do Mielęcina. O tym nikt nie mówi, ile tam osób życie zakończyło.


Do początku
Zamknij
I agree with being shown YouTube videos. More information

To opt out of displaying external embeds, manage settings here.

Do początku

Pełny ekran
Kupcowa
Poniemieckie baraki, drut kolczasty, psy… Strażnicy z karabinami. A strażniczki… Jak one biły – kluczami po nerkach, z taką pasją…
(z książki Piotra Kuleszy „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, Książka i Wiedza, Warszawa 2004, s. 107)

Mieczysław Przyjemski
Klawiszy więcej jak nas. Szum, krzyk. A to już nie były żarty.
(z książki „No i dobra siedzę sobie” Zuzanny Pol, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2007, s. 47)

Kupcowa 
Miano mnie tam zresocjalizować przez pracę. A co to była za praca? Jednego dnia kazali górę z kamieni ułożyć, a następnego ją rozebrać. Ja więcej pracowałam w kuchni. To musiałam codziennie na błysk odczyścić spody garnków. Następnego dnia znów zostały okopcone, to znowu czyścić. I tak dzień w dzień, bez końca, bez sensu… A jakby człowiek odmówił, to mieli taką karę „post”. Co drugi dzień nie dawali nic do jedzenia. I tak przez miesiąc. A przecież i bez tego całymi dniami głodna chodziłam. Znowu tak jak za Sowietów śnił mi się chleb.
(„Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, s. 107)


Zamknij
Do początku

Pełny ekran
Barbara Borysiuk, kupcowa
Jak zabrali mamę, to pojechałam do niej na widzenie. Od Włocławka jechało się kolejką.  Potem na polu staliśmy. Obóz zrobiony został jak Oświęcim-Brzezinka, w polu.

Nas tam stało ze dwadzieścia osób na to widzenie. W deszczu i błocie czekałam przed biurem naczelnika obozu przez dwa dni. Deszcz lał nieludzko. Wszyscy pomarzli, pomokli, a barak, w którym była świetlica, zamknęli.

Wreszcie, po dwóch dniach, to ja najmłodsza narobiłam szumu. Uparłam się, że nie wyjadę stamtąd, dopóki nie sprawdzę, czy mama jeszcze żyje. Wreszcie naczelnik zlitował się i zezwolił na widzenie. No i Wpuścili nas do baraku, ale to ja jedna dostałam widzenie.

To chyba trwało z piętnaście minut. To lepiej, żeby do tego widzenia nie doszło. Ludzi widzieliśmy, bo oni stali za drutami. No i jak mamę zobaczyłam, to w ogóle to jest nie do opowiedzenia.

Stała wyniszczona w szarych łachmanach, w drewniakach. Miała poranione i odwapnione ręce od darcia pierza. Więźniarki darły pierze gołymi rękoma, bez rękawiczek. Wtedy trwało zapotrzebowanie na kołdry do szpitali i na śpiwory dla wojska, więc kazano im drzeć gęsi, kacze pierze. Niektórym kobietom ręce nadawały się do amputacji.

Z mamą widziałyśmy się krótko, może z dziesięć minut. Usadzili ją przy stole naprzeciwko mnie. Tuż obok siedział strażnik, więc nie za bardzo mogliśmy rozmawiać. Miał prawo przerwać widzenie, jeśli uznał, że się mówi za dużo... Powiedziałam jej tylko „Nie martw się, wydostanę cię stąd żywą”.

Jak wróciłam do domu, to poszłam od razu do prokuratora generalnego, pana Pepłońskiego. Trudno się było do niego dostać, więc musiałam przechytrzyć sprzątaczki. Nie zauważyły, że się schowałam w ubikacji i w ten sposób przenocowałam w toalecie budynku prokuratury. Na drugi dzień prosiłam go, błagałam, po nogach go całowałam, żeby on mamę puścił, bo już tam siedziała od kilku miesięcy, a wyrok miała na trzy lata.

Pepłoński zapytał, jak się tu dostałam. To mu prawdę powiedziałam „Panie Prokuratorze, nie miałam innego wyjścia. Mam matkę, która była w Mauthausen, z Mauthausen uciekła, jak ich prowadzili w marszu śmierci i przyszła do Polaków na pieszo, nocami szła, chyba na coś sobie zasłużyła. Żeby dzisiaj siedziała w obozie?”.

Kazał mi przynieść śniadanie. Wysłuchał mnie i powiedział: „Ja ci obiecuję, że będzie zwolniona. Kiedy, jak nie wiem? Samo się wyjaśni. Ale mówię ci, żebyś więcej tutaj do mnie nie trafiła. Ja ci pomogę, że ci zwolnię matkę, ale ty już się nie czepiaj, bo ja ci już nie pomogę. To pójdziecie razem z matką siedzieć. Ty do obozu dla młodzieży, a matka wróci do Mielęcina”.

Dał nakaz zwolnienia mamy. No i mama wyszła. Przesiedziała sześć miesięcy. Wróciła z Mielęcina ciężko chora, już więcej nie pracowała na Bazarze. A ja handlowałam dalej. Nasza znajoma, pani Wolańska, właścicielka kolektury totka, nigdy stamtąd nie wyszła…
Zamknij
Do początku
Marek Nowakowski, pisarz
Ten historyczny czas na Bazar oddziaływał. Cała Polska w czasach PRL-u była zorganizowana jednomyślnie i podporządkowana. Na Bazarze natomiast życie toczyło się dynamicznie, anarchicznie, tam się czuło tę specyficzną dezorganizację społeczności. Tam każdy był oddzielnie. Taka Polska, której władza nie była w stanie ogarnąć, oswoić do końca.




Do początku
















Bazar Rozyckiego w 1963 roku

fot. Wieslaw M. Zielinski/East News
Do początku













Początek artykułu o nalocie milicji
na Bazar Różyckiego;

Kurier Polski, 27.09.1957, s. 6
Do początku
Barbara Borysiuk, kupcowa
Już nie wiedzieli, jak mają sobie z nami poradzić, to otoczyli cały Bazar, wjechali samochodami i wszystko zaczęli zabierać. Czy jest rachunek, czy nie ma rachunku. Wszystko. To było MO. Rewidowano nawet klientów.

Waluciarze w popłochu wyrzucali dolary. Ja przytomnie wyrzuciłam worki z kożuchami do warzyw i wszystko przykryłam śmieciami. Ludzie krzyczeli: „Niemcy! Gestapo!”. We mnie odżyły wspomnienia. Bo myśmy na Kercelaku mieli jatkę z mięsem i Niemcy też tak otaczali ten Kercelak. Wszystko zabierali ludziom. Nigdy więcej na Różyckim nie widziano podobnej obławy. W Komendzie Głównej za tę akcję poleciały głowy. Ktoś dostał za to dobrze po krzyżu.

Prascy stróże prawa nie mogli pozwolić, aby odbierano im chleb od ust. Komenda z nas żyła. Szczególnie z waluciarzy. Jak mogli, to brali działki. „Gieniek” taki był – straszny łapówkarz, „Misiek” taki był, „Bokserek”; takie były pseudonimy tych agenciaków z PG [Wydział Przestępstw Gospodarczych w komendzie na ul. Św. Cyryla i Metodego].

Działka wynosiła parę złotych na dobre śniadanie, czasem więcej. Jak na sobie się niosło 4 pelisy płaszczem zakryte, to można było usłyszeć: „O, pani pokaże, co pani ma”. „No wie pan, jak jest. No trzeba żyć”. „No trzeba”. „No to już – jest działka”.

Do początku

Pełny ekran
Marek Nowakowski, pisarz
Wydarzenia polityczne 1956 roku złagodziły gorset narzucony przez władzę. Wzmógł się dynamizm, co przyniosło korzyści dla świata bazaru. Społeczeństwo zostało zróżnicowane z powodu szkół, jakie przeszło, szkoły okupacji i tej ponurej stalinowskiej szkoły powojennej, w której powstawała tak zwana wolność w cudzysłowie. Ludzie różnie się zachowywali, różnie się przystosowywali do rzeczywistości. Świat kupców został przez historię zdeprawowany. Oni mieli wykształconą w sobie biologiczną odporność egzystencjalną, która wyrażała się w tym, aby przeżyć za wszelką cenę, nie dać się utopić, zniszczyć. Zdobyć jak najwięcej środków materialnych, wszystko jedno jaką metodą.

Sergiusz Grudkowski, malarz
Kiedy został ubity interes, należało to oblać. Wszyscy szli zwykle na ulicę Brzeską. Po drugiej stronie bazaru stały ruiny budynku, a w jego piwnicach – życie. Cała kamienica rozwalona, pozostały tylko jakieś fragmenty ścian. Pamiętam, w piwnicy zalegała pluszowa, zielona kanapa ze sprężynami, które wychodziły z siedzenia. Należało ostrożnie siadać. A na stole stał bimber i kiszona kapusta. Wszyscy siedzieli zadowoleni, jedli bez chleba. Tam i nocowano, i odbywały się orgie i weseliska. Przychodził tam i element, i porządni ludzie. Wszyscy siedzieli przy świecach, czasami przy lampie naftowej. Ale to jedyne miejsce, gdzie nie zaglądała milicja, gdzie można było sobie do woli wypić. A ludzie pili bimber, który przywozili chłopi z okolicznych wiosek. Bród, smród nie do wytrzymania, ale klimat warszawski i wesoły.


Zamknij
Do początku
Marek Nowakowski, pisarz
Bazar promieniował w szarym warszawskim świecie.
Rozlewał się na ulicę Targową, na Ząbkowską, Brzeską
– ludźmi, ich działaniami, rozmowami, interesami
w bramach. Można było się zakochać.









Sprzedawca monet, znaczków i odznaczeń wojskowych, 17.09.1968 r.; fot. Danuta B. Łomaczewska / East News







Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Barbara Borysiuk, kupcowa
Na bazarze grała kapela. Mieli czapki w kratkę,
grali na skrzypcach, harmonii, gitarze i mandolinie.
Nieraz rzucaliśmy im pieniądze, a na imieniny organizowaliśmy zabawę. Zaraz grali „Sto lat!”.

Ktoś zatańczył, ktoś inny zaśpiewał, a w budce
solenizanta poczęstunek i wódeczka.

Katarzyna Fidos, bufetowa w Teatrze Powszechnym
Mało tego! Tam jeden drugiego pilnował. Nikt sobie nawzajem nie kradł. Jak ktoś znalazł nie swoje, to chodził i pytał po znajomych, który to zgubił. Obowiązywały zasady i kultura. Panowała rodzinna atmosfera.

Całe alejki tworzyły wspólne klany. Świętowało się imieniny, pępkowe, urodziny i każdą możliwą uroczystość. A jak ktoś wyprawiał wesele, to nie było możliwości, żeby nie zaprosił bazarowych znajomych.

Dobry interes robiły kwiaciarki na Brzeskiej, bo co chwilę opijało się czyjeś imieniny. A na Krystyny i Bożeny, to już w ogóle cały Bazar imprezował.






Na zdjęciu praska kapela. 17.09.1968 r.
;
fot. Danuta B. Łomaczewska / East News





Do początku
0:00
/
0:00

Kwiaciarki na Bazarze Różyckiego

fragment audycji „Na warszawskiej Fali” Edwarda Kwasiżura z 1969 roku
źródło: Archiwum Polskiego Radia

Do początku
Pani P.
Panie jedzonko nosiły w garnkach.
Na kolację chodziło się do restauracji
„Pod strzechą”, do „Wisełki” albo do
„Baru pod 3". A od 6 rano do 19 – praca.
Po trzynaście godzin się stało.







Na zdjęciu punkt gastronomiczny
na Bazarze Różyckiego, 17.09.1968 r.;
fot. Danuta B. Łomaczewska / East News
Do początku

Ruch na ulicy Targowej przed Bazarem Różyckiego, fot. Zbyszko Siemaszko / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ruch na ulicy Targowej przed Bazarem Różyckiego, fot. Zbyszko Siemaszko / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Pełny ekran
Zenon Jędra, kupiec
Bazar działał od samego rana, bo chociaż bramy otwierano oficjalnie o 6, to już o 4 przyjeżdżali hurtownicy, sprzedawali towar hurtowo i już o 6 wyjeżdżali. Przyjeżdżali z całej Polski.

Bramy Bazaru zamykali o 19. Jak zaczynali to robić, to zaraz ustawiały się pod nimi kolejki, bo tu jeszcze każdy chciał wejść i ci, co zamykali, to zawsze parę złotych dostali, żeby jeszcze kogoś wpuścić. Kupcy stąd przed 20– 21 to nigdy nie wychodzili. Po 19 tej handel przenosił się na ulice i trwał co najmniej do 22 – 23. Pełno stało takich, co kupowali tanio towar od tych, co nie zdążyli sprzedać go na Bazarze i rano odsprzedawali go dalej z zyskiem. Każdy zarabiał, więc i ja chciałem spróbować.
Ruch na ulicy Targowej przed Bazarem Różyckiego, fot. Zbyszko Siemaszko / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ruch na ulicy Targowej przed Bazarem Różyckiego, fot. Zbyszko Siemaszko / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zamknij
Do początku
0:00
/
0:00

Nocni stróże na Bazarze Różyckiego

fragmenty audycji „Targowisko rozmaitości” Mariana Bekajły i Macieja Szczepańskiego z 1959 roku; źródło: Archiwum Polskiego Radia

Do początku
„Gierek”
Ja handlowałem „Playboyami” z Mańkiem. Strasznie nas ganiali. Ale mieliśmy swoje układy. Wiedzieliśmy, kiedy nalot, kiedy akcja. Wszyscy brali. Każdy żył. Złodzieje, hurtownicy, milicjanci, wszyscy. Przyszło wezwanie do wojska. Poszedłem do Kazunia na sapera. Na sapera detoniera. Ale długo tam nie posiedziałem. Szkołę symulki przeszedłem na Bazarze. Zwolnili mnie po roku.

Z etatowej roboty szybko zrezygnowałem, wolałem stać na Bazarze. Co dzień był świeży pieniądz. Do Niemiaszków woziliśmy głównie szminki, cienie do oczu, smoczki, torby reklamowe. Tam jechaliśmy na ruskie osiedla. Rosjanie brali wszystko. Od nich kupowaliśmy złoto. Wracaliśmy do Polski i spychaliśmy towar, braliśmy alpagi, dziewczyny i robiliśmy jazdy. Tadzio grał na harmonii. Zdrowo się piło. Trzy dni i znowu w kurs. I tak na okrągło.

Jak kasy brakowało na towar, to jechaliśmy na „wędkę”. Szliśmy parami. Wchodzimy. Spokojnie. Każdy obcinał swoją stronę, jak nie było przypału, to zaczynaliśmy ładować. Najczęściej braliśmy buty albo skóry. Potem w pociągu wkręcaliśmy to wszystko w dach, w Warszawie na Bazar do hurtowników i balanga. Trzy dni i znowu kurs. To było życie! Co bym dał, żeby wróciły te czasy!

(z książki Piotra Kuleszy „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, Książka i Wiedza, Warszawa 2004, s. 26-27)

Do początku

Pełny ekran
Pan Franciszek, kupiec
To były piękne czasy, ale i człowiek był młody. Całe dni się handlowało, a nocą z drugim kolegą po Warszawie w tango. Głupi człowiek był, ale teraz nawet nie żal tych pieniędzy. Bo stówa udarzyła wtedy do głowy.

Wyobraź pan sobie nas, młodych chłopaków, z taką ilością pieniędzy, że z marynarek się wysypywało. A koledze nawet nie chciało się schylać, to dzieciaki na Ząbkowskiej za nami całą zgrają lecieli i tylko czekali, aż skapnie. Szybko zbierali, żeby kto inny nie pochwycił, żeby tym błotem się nie upaprało, a jak upaprało, to dmuchali, czyścili rękawem. I pamiętam, tak prosili, aby im dać na coca-colę czy gumę do żucia. Czasem dawaliśmy.

Pamiętam, chyba w grudniu 1976 albo 1975 roku, całą noc po wszystkich najlepszych lokalach taryfami jeździliśmy. W jednej taryfie my, w drugiej wódka, a w trzeciej nasze marynarki. Ludzie patrzyli jak na idiotów, bo wiedzieli, że władza zaraz się nam dobierze do dupy. Ale nie dobrała. Tak robiliśmy, że wszystko było na tip-top i cacy.

Elżbieta Końca, kupcowa
Żyło się ciągle na wysokich obrotach, adrenalina w nas pulsowała, ale było to warte kasy, jaką tam zarabialiśmy, często średnią pensję miesięczną mieliśmy w jeden dzień.

Po skończonej pracy część sprzedających szła na zasłużoną lufę i galaretę, czyli zimne nóżki do knajpy na Brzeskiej – „Rybackiej” lub „Małej Rybki”, lub na Ząbkowską do „Dunajcowej”. Tam dopiero towarzystwo potrafiło się bawić! Kto oskubał frajera lub zrobił dobry biznes z Ruskimi, stawiał często wszystkim po „lufie”, tam nie oszczędzano, bo nie myślano o jutrze.

Łatwo przyszło – łatwo poszło, dobra zabawa była najważniejsza.

Zenon Jędra, kupiec
Kiedy zapoznałem żonę, to automatycznie znalazłem się na Bazarze. Teściowa, Warszawianka z urodzenia, zaczęła handlować zaraz po wojnie. Najpierw handlowała pietruszką i marchewką bez żadnego obiektu. Później postawiła budkę. Jak postawiła to handlowała galanterią i dżinsem. A od 1981 roku to już tylko dżinsem.

W 1981 wziąłem ślub. Obecną żonę wziąłem z dwoma synami z jej poprzedniego małżeństwa i w 1983 roku urodziła nam się córka. Całkiem duża rodzina i należało na nią zarabiać. Więc przyszedłem tu, na ten bazar. A że nadal pracowałem w milicji, to łatwo nie było.

Praca w milicji wcale w tym nie pomagała. W Warszawie wiedzieli o mnie. Nie każdy chciał robić interesy z „psem”. Chociaż miała ona i dobre strony. W czasie stanu wojennego pozwalała na wyjazdy po towar na Oksywie, gdzie marynarze przywozili dżinsy z Hamburga. Można było spokojnie zapakować cały bagażnik i bez problemu wrócić do Warszawy, nie bojąc się posterunków po drodze.

Zacząłem sam wyjeżdżać do Niemiec, do Hamburga, do Włoch, Austrii. Później Turcja, Tajlandia, coraz dalej. Bo naprawdę można było z tego wyżyć. Tym bardziej że Bazar Różyckiego pozostawał skrawkiem naprawdę kapitalistycznej ziemi.

Żadne targowisko w Polsce nie miało pozwolenia na handel dżinsem. My mieliśmy jako rzeczami używanymi. Rachunków żadnych. Przyjeżdżał taki z towarem i spisywało się jego oświadczenie, że sprzedaje za określoną kwotę. I to wystarczało za cały rachunek.

Wtedy każdy towar stawał się atrakcyjnym. Producenci nie nadążali produkować. Wszystko, co się przywiozło, szło jak świeże bułeczki.


Zamknij
Do początku

Patrol Milicji Obywatelskiej na Bazarze Różyckiego na Pradze, Warszawa, 20.08.1981; fot. Wojtek Laski/EAST NEWS;
Patrol Milicji Obywatelskiej na Bazarze Różyckiego na Pradze, Warszawa, 20.08.1981; fot. Wojtek Laski/EAST NEWS;
Pełny ekran
Kupcowa
Tajniaków zrobiło się tyle… Wszędzie się kręcili. Podsłuchiwali, podglądali, kto czym handluje. Nie można było iść ulicą z torbą, bo ona już stawała się podejrzana. Kontrolowano, co człowiek niesie, co wyjmuje z samochodu, co ma w bagażniku. Na Targowej łapali ludzi. Milicjanci z tego żyli, łapali tych, którzy przywozili towar z prowincji. Jak się nie opłacili, to towar przepadał.

Przeprowadzano fikcyjne zakupy, żeby sprawdzić, czy rejestruje się sprzedaż. Robiono rewizje w domach. Ciągle szukano sposobu, jak nas tu stłamsić. Wszystko podstępem, znienacka. Wpadali, zabierali towar, oddawali jego połowę, przetrzymywali godzinami na komendzie. Byli bardzo aroganccy, ludzie bali się choćby pisnąć. Jak kogoś złapali, to dawali potężne kary, domiary, że często człowiek był skończony. Urzędy skarbowe doliczały nawet z trzech lat wstecz. Za co? Nikt nie wiedział.

Myśmy Boga prosili, żeby oni powiedzieli nam: tyle i tyle musicie płacić i macie spokój, możecie spokojnie handlować, ale oni ciągle coś nowego wymyślali.

(z książki Piotra Kuleszy, „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, Książka i Wiedza, Warszawa 2004, s. 108)


Patrol Milicji Obywatelskiej na Bazarze Różyckiego na Pradze, Warszawa, 20.08.1981; fot. Wojtek Laski/EAST NEWS;
Patrol Milicji Obywatelskiej na Bazarze Różyckiego na Pradze, Warszawa, 20.08.1981; fot. Wojtek Laski/EAST NEWS;
Zamknij
Do początku
0:00
/
0:00

Dzielnicowy i kontrolerzy o nielegalnym handlu dolarami i zegarkami

fragment audycji „Targowisko rozmaitości” Mariana Bekajły i Macieja Szczepańskiego z 1959 roku

Do początku
Zenon Jędra, kupiec
Milicjanci, którzy tu pracowali, to fortuny pozbijali.
Na bazarze majątki porobili też stróże nocni,
co ze złodziejami współpracowali, ludzie,
którzy opłatę placową pobierali. Wszyscy ci kierownicy targowiska, którym za przyznanie miejsca należało dać.

Ale mimo to okres trwał świetny. Oprócz dżinsu jeszcze galanteryjne towary mieliśmy – jak breloczki, okulary,
co tam akurat szło.

W lato, jak miesiąc urlopu w lipcu brałem i siedziałem na działce – a działka niedaleko, 80 kilometrów – to przyjeżdżałem sobie w sobotę na Bazar. Wziąłem tysiąc sztuk okularów, minęła godzina, okularów nie było. I jechało się z powrotem na działkę. To można sobie obliczyć, jakie to szły zarobki.

Do początku













Patrol Wojskowej Służby Wewnętrznej na Bazarze Różyckiego na Pradze, 20.08.1981. W latach 80. WSW wspierało Milicję Obywatelską i miało te same prawa co funkcjonariusze MO. 
fot. Wojciech Laski / East News
Do początku
Policjant K.
W latach osiemdziesiątych, zaczęło powstawać na Bazarze prawdziwe zagłębie handlowe. Coraz lepiej zorganizowane. Coraz większy hurt, coraz większa kasa. Żeby nie mówiono,
że nic się z tym nie robi, wprowadzono specjalną grupę antyspekulacyjną.
(Piotr Kulesza, „Niebieski syfon...", s. 18)

Policjant T. 
To było gdzieś w 86. roku. Pracowałem w komisariacie na Pradze-Północ. Miałem 21 lat, byłem młodym, niedoświadczonym milicjantem. We wrześniu wezwał mnie do siebie komendant i poinformował, że zostałem powołany do tworzonej właśnie specjalnej grupy milicyjnej.
(„Niebieski syfon..., s. 57)

Policjant X.
Grupa Bazarowa zaczęła działać przed świętami Bożego Narodzenia… i nagle wchodzą panie, panowie z bazaru, zostawiają jakieś torby, teczki. Myśmy dopiero zaczęli się tam orientować. Ta grupa lokalna milicji patrzy się na nas i na tych ludzi. Jest jakieś bardzo dziwne zamieszanie. Ja kazałem im wszystkim wyjść, ale jak wyszli, to zostały te wszystkie teczki i te paczki… co się okazuje: to były paczki od kupców dla milicjantów… świąteczne paczki. Ja jeszcze takiej paczki nie widziałem. Nie wiem, czy teraz mógłbym sobie pozwolić na zakup takiego alkoholu, żywności, a co dopiero w tamtym okresie.
(Jacek Kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie: środowisko społeczne, kultura i problem społeczny”, Trio, Warszawa 2010, s.158)

Policjant A.
Wielu ludzi zwijaliśmy za alkohol. Handlowano nim wszędzie – na bazarze i pod. Brzeska, Ząbkowska – każda brama to meta.
(„Niebieski syfon..., s. 77)

Do początku














Patrol Milicji Obywatelskiej na Bazarze Różyckiego, 20.08.1981; fot. Wojtek Laski / East News
Do początku

Pełny ekran
Policjant T.
J
eden z oficerów miał swojego „tajnego współpracownika”, no i ten podpisywał mu „etatowo” kwity na mety z wódką. Doskonale wiedzieliśmy, gdzie one są, kto tam handluje. Ale żeby zrobić sprawę, należało mieć świadka. No i ten miał takiego świadka. Jak było trzeba, to podpisywał mu oświadczenie, że w tym właśnie miejscu kupował wódkę. No i tak się złożyło (sądziła tego dnia akurat sędzina Kucyk), że jednego dnia, na wokandę wjechało kolejno 6 spraw, w których on stawał jako świadek. No to przy którejś sprawie, ta Kucyk, zaczęła rozważać, czy nie należałoby świadka skierować na przymusowe leczenie antyalkoholowe.
(z książki Piotra Kuleszy, „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, Książka i Wiedza, Warszawa 2004, s. 66)


Policjant Z.
Szczególnie ci milicjanci, którzy pracowali w komendach rejonowych z Pragi Północ, mieli swoich informatorów. Te osoby zgodnie z papierami funkcjonowały jako tzw. osobowe źródła informacji - OZI i TW – tajni współpracownicy, którym się płaciło. Bo OZI się nie płaciło, oni mówili w celach społecznych.

Jedni mówili na tej zasadzie, że złodziejowi się coś odpuściło, a on potem coś nam opowiadał. Tak jest zresztą do tej pory. Niektórzy współpracowali, bo mieli kwity – zarabiali i mogli swój interes prowadzić w legalny sposób, a przy okazji pod tym płaszczykiem robić coś nielegalnego. Sporo osób współpracowało z nami po prostu dla świętego spokoju.Druga sprawa – jak wyprawiano na przykład imieniny na bazarze, szło się do jakiegoś znajomego, który z nami współpracował, to tam przychodzili też i inni. Ludzie gadali i dużo wychodziło właśnie w ten sposób, pocztą pantoflową. I to nam bardzo pomagało.Jak się szło do swojego informatora i porozmawiało trochę, to człowiek czasem musiał się specjalnie skropić alkoholem, żeby od niego śmierdziało, żeby sąsiad nic nie podejrzewał. Bo sąsiedzi patrzyli uważnie. Jak się wychodziło z którejś budy, to ta druga osoba już czekała, ciągnęła za rękę i stawiała gorzałę na stole, bo z tamtym się napiło, a z tym się nie napije? Ja wtedy też pozyskiwałem informacje, ludzie gadali czasem strasznie dużo. I ja wtedy się dowiadywałem przez zwyczajną zazdrość. Po prostu nadawali nieświadomie na siebie.Gdzieś tam na przykład obrobili chałupę. Przywieźli na bazar kilkadziesiąt złotych monet, chcieli opylić i trafiali do naszego informatora. Jego też się zamykało, jako osobę kupującą. I nasz informator wychodził, a ten złodziej albo morderca już zostawał w areszcie i więzieniu. Bo do transakcji nie doszło – ten nasz nic nie kupił, więc go nie zatrzymywano na długo.Nie można powiedzieć, że wszyscy z nami współpracowali, ale wielu ludzi, którzy mieli tam stałe miejsce zatrudnienia, chciało mieć spokój. Na przykład, funkcjonowała tam starsza, prawie dziewięćdziesięcioletnia kobieta, która handlowała czekoladą i czekoladopodobnymi rzeczami. Ta pani od czekolady bardzo ciekawe informacje nam przekazywała. Nikt by się nawet nie spodziewał. My nawet nie wnikaliśmy, skąd ona to wszystko wie. To była stara prażanka z dziada pradziada i może mówiła to z sentymentu, bo jej mąż był przed wojną granatowym policjantem. Jak wiedzieliśmy, że będzie akcja na słodycze, to szło się do tej babeczki i mówiło „Pani Krysiu, pani przyjdzie dzisiaj później do pracy” albo „Pani dzisiaj nie przychodzi, zrobi sobie wolne”. Ona nie musiała o nic pytać. Była charakterna, że nie poleciała i nie rozpowiedziała, że jutro będzie robiona akcja. Wiedziała, że mamy układ. Chroniło się swoich informatorów. To może wydawać się dziwne, to nie jest szlachetne, ale życie to jest jeden wielki kompromis.Mieliśmy osoby zaufane i doświadczone, które skupowały złoto. Jubilerzy mieli legalne sklepy jubilerskie i oni po prostu czasem czuli, że towar jest gorący, i przekazywali nam informacje – że przyszedł klient i jak wygląda, że jest umówiony na spotkanie w celu dogadania ceny. I szło się do tego jubilera.

Policjant U.
Raz mieliśmy zatrzymać złodzieja – niejakiego Zdziśka. Wiedzieliśmy, że jego punktem kontaktowym jest sklep „Rybka” na Brzeskiej. Idziemy tam, a „Gruba” mówi, że Zdzisiek pije w bramie pod trzynastym. Idziemy pod trzynasty. Przedstawiamy się jako chłopaki ze Szmulek, którzy mają do Zdzisia interes. Złodzieje mówią, że Zdzisiek poszedł do „Rybki”. W „Rybce” „Gruba” mówi, że Zdzisiek poszedł nas szukać do bramy. W bramie złodzieje mówią, że Zdzisiek szukał nas, ale poszedł na bazar. Jeden z nich prowadzi nas tam i wskazuje Zdziśka. Zamiast go wyprowadzić z bazaru, mój kolega zakuwa go w kajdanki na środku alei. I wtedy się zaczyna. Złodziej krzyczy, że Zdziśka przyszli porwać bandyci, którzy podają się za milicję. To standard – taki parasol ochronny stosowany przez bazarowych złodziei podczas nalotów. Wylatuje do nas dwudziestu handlarzy i otaczają nas. Wyciągam legitymację, ale nie pomaga. Zrywają z nas ubrania, okładają pięściami. Dookoła rozjuszonych handlarzy biega ten złodziej, który wszystkich podjudza. Gdyby nie wsparcie kilku ekip kolegów, byłoby źle. Kilkakrotnie na bazarze prawie doszło do linczu milicjanta. Dla naszego bezpieczeństwa pani komendant zabroniła dokonywać aresztowań na terenie bazaru.

Policjant Z.
Istniały zasady, których się nie łamało. Wiadomo, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Teraz to wszystko zrobiło się szare.Wtedy należało być człowiekiem dla człowieka. Trzeba traktować ludzi z szacunkiem. Każdy chciał zarobić. Ale tak jak mówię, jeśli obowiązywała umowa, że nie będą robić pewnych rzeczy na bazarze, to nie robili. Kiedyś jak się dało słowo, to się go przestrzegało.

Na Targowej przy ulicy Wójcika, (obecnie Kłopotowskiego), na rogu działała restauracja „Wisła”. Nie mordownia, ale lokal, w którym można usiąść, zjeść, wypić i nie trzeba się o żuli ocierać. I któregoś razu siedzieliśmy sobie po pracy z kolegą. Jedliśmy coś, piliśmy wódeczkę i podeszło do nas dwóch bandziorów. Poznali nas – kiedyś musieliśmy ich za coś zamykać, chociaż nie pamiętam, czy to ja ich zamykałem, czy kolega. Oni chcieli, żebyśmy wyszli z nimi na zaplecze do bramy i tam wyjaśnili sobie pewne sprawy. Staliśmy na przegranej pozycji, nawet posturą to byliśmy jak Flip i Flap. No ale morda nie szklanka, się nie zbije, najwyżej zostanie obita, a siniaki kiedyś zejdą. My, jako psy, nie mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby nas szargali przy ludziach i wyzywali.Wychodziliśmy już z nimi na zaplecze, kiedy nagle zjawiło się czterech panów. Powiedzieli do nas, żebyśmy poczekali, oni załatwią tę sprawę. Wróciliśmy więc do stolika i po kwadransie przyszedł do nas jeden z tej czwórki aniołów stróżów i powiedział: „Przepraszamy bardzo, możecie sobie panowie dalej spożywać”. Przeprosili, że w ogóle taka sytuacja miała miejsce. My nawet nie wnikaliśmy w szczegóły, o co chodziło, mogliśmy się jedynie domyślać, że ktoś za nas załatwił sprawę. Te cztery osoby były nam zupełnie nieznane. Jak się później okazało, tamtych dwóch zostało pobitych na zapleczu, wpierdziel dostali od tej czwórki, a tych czterech to świeży ludzie, którzy właśnie wchodzili w benkiel. Dostali zlecenie od szefa, który siedział w tym samym lokalu i po prostu widział sytuację.

Po dwóch czy po trzech dniach dopiero spotkaliśmy się z tym szefem na ubitej ziemi – na Bazarze, w walce o to, kto kogo przechytrzy, i on mówi tak: „A pamięta Pan trzy dni temu sytuację z »Wisełki«?” A ja mówię, że tak. „A komu macie zawdzięczać, że nie dostaliście po ryju?” I tak się wydało, kto nam pomógł.Nie ukrywam, że w tym rejonie, w którym teraz mieszkam, kilka osób też mieszkało. Przeglądając ich kartoteki się o tym dowiadywałem, znałem nawet ich adresy. I nastąpiła taka sytuacja, że żona do domu wracała, a ja byłem w pracy. To podszedł do niej mężczyzna i pytał „Może pani pomóc”. Żona, z racji tego, że pracowałem gdzie pracowałem, została raczej nieufna, ale on mówi, że zna męża, bo my na bazarze razem pracowaliśmy. I żona dała te siatki, on zaniósł do klatki, żona poprosiła, żeby już dalej nie odprowadzał. I okazało się, że owszem, pracowaliśmy razem, ale po przeciwnych stronach barykady.

Policjant U.
Dostałem służbowe mieszkanie milicyjne na Targowej pod 17-stką. Przeżyłem tam siedem lat. Nikt z milicjantów nie chciał tego mieszkania, bo wszyscy się bali. Dla mnie, biednego chłopaka z prowincji, 40 metrów z piecem węglowym i małą wanienką z kibelkiem, to był wtedy szczyt marzeń. Przełom z bandytami nastąpił dość szybko. Wyjechałem do szkoły milicyjnej. Kiedy wróciłem, moja żona płacze, że doliniarze z Różyckiego, nawyzywali ją od milicyjnych kurew.

Okazało się, że ktoś wezwał milicję, kiedy pili na podwórku. Złodzieje pomyśleli, że psy wydzwoniła moja żona. Poszedłem do nich. Siedziało ich tam jedenastu w bramie, na schodkach i pili. Postanowiłem zagrać va banque. Podchodzę i pytam, który moją żonę od kurew nawyzywał. Patrzą na mnie. Cisza. Pytam się, czy nie znajdzie się żaden twardy, który się przyzna. Oni na to mówią, że moja żona wezwała na nich z domu psy. Ja im mówię, że nie mogła wezwać, bo ja w domu nie mam nawet telefonu. Od słowa do słowa okazywało się, że jeden ze złodziei wiedział jednak, że psy wydzwoniła jakaś inna baba.

Mówię, że nie mam żalu, ale ten, który moją żonę nawyzywał, ma do niej iść i przeprosić. Bandyci kombinują, w końcu jeden mówi, że chuj, jestem psem, ale skoro tu mieszkam, to będzie trzeba ze sobą jakoś razem żyć.

Temu złodziejowi, co moją żonę nawyzywał, kazali iść, przeprosić. Poszedł, to ja mówię, że w takim razie od teraz oni się nie przypierdalają do mnie, a ja nie interesuję się tym, co robią. Na zgodę poszedłem do domu po litr rozrobionego spirytusu i wypiłem z nimi na schodach. Od tamtej pory nie było żadnych problemów. Z czasem zacząłem nawet zostawiać na podwórku otwarte auto, pilnowali mi go złodzieje. Za kilka alpag bandyci zrobili mi potem w mieszkaniu remont, zapłaciłem tylko głównemu malarzowi. Kiedy wyprowadzałem się z Targowej po siedmiu latach, to menelstwo prawie po mnie płakało.

Policjant Z.
Zauważyłem jednak, że z każdym rokiem działo się coraz gorzej. Ludzie kiedyś nie stawali się tacy zawistni: mieli swój kodeks i rządziły zasady, których nie nadużywali. Potem nie było zasad, a wolna amerykanka. Jeden na drugiego donosił, kogoś podpierdalał za głupie pięć złotych. Dlatego, żeby o mnie mówili dobrze, a nie o koledze. Kiedyś tego nie robiono. Teraz przestępca nie ma szacunku dla policjanta, ani policjant dla przestępcy. To, co mi kiedyś jeden z ludzi z drugiej strony barykady powiedział, że ja mam swój zawód, on ma swój i który jest lepszy, ma punkt. To skończyło się. Chyba wtedy, kiedy zaczęły działać zorganizowane grupy przestępcze – pruszkowska, wołomińska. Nie powiem – oni jeszcze mieli na początku jakieś zasady. Te grupy też miały jakiś kodeks. Unikały kontaktu z policją, żeby nie skrzywdzić policjanta, jak następowały porachunki, to robili tak, żeby policja nie brała w tym udziału i przede wszystkim, żeby przypadkowi ludzie nie ucierpieli. Teraz nie ma zasad, są tylko młodzi gniewni, dla których nic się nie liczy.


Policjant Y.
Dwie najbardziej znane polskie mafie to pruszkowska i wołomińska. Najbardziej znani ich przywódcy – „Pershing” po jednej stronie, „Dziad” po drugiej… I to nie przypadek, że obaj pracowali na Bazarze Różyckiego… Podstawa to umiejętne zarządzanie grupą, a jakim procederem się ona zajmuje, to już inna kwestia. I właśnie tego kierowania, dzielenia obowiązków, zasad egzekwowania zadań mogli się tu nauczyć. Nie mówiąc już o zdobyciu odpowiednich kontaktów czy po prostu życiu w cwaniackim, sprytnym środowisku kupieckim, które jak każde inne miało nosa, w co zainwestować, by zarobić i potrafiło się natychmiast przystosować do nowych warunków. Mogli się dowiedzieć, że bycie szefem grupy to nie powiedzenie „Macie kraść to i to” i na tym koniec. Tu trzeba być dyrektorem, kadrowcem i menadżerem jednocześnie. Z taką szkołą, nawet jeśli była to tylko lekcja teoretyczna – zwykła obserwacja, mogli zacząć tworzyć swoje grupy, bo wiedzieli, jak się za to zabrać. Nasiąkli tym za młodu. Tu nie trzeba było należeć do tej grupy, żeby zobaczyć, na czym polega bycie przestępcą. Wystarczyło być co dzień na bazarze, żeby to zrozumieć… I co tu ukrywać, czasami zacząć to podziwiać.
(z książki Jacka Kurczewskiego, Mariusza Cichomskiego, Krzysztofa Wilińskiego, „Wielkie bazary warszawskie: środowisko społeczne, kultura i problem społeczny”, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2010, s. 180-181)

Policjant X.
Cała wierchuszka Wołomina, „Dziad”, jego brat, który zginął – „Wariat”. To byli ludzie bardzo bogaci, którzy pozostawali w grupie szefów benkli. Oni stali na benklu, oni wyrośli na benklu. Oni już mieli pieniądze, ale dla nich największą przyjemnością nie było to, że nie damy się złapać policji, ale ilu ludzi dziś naciągniemy.
(„Wielkie bazary warszawskie...” s. 178)

Zamknij
Do początku

Szkic Jerzego Zaruby „Gra w trzy karty – Benkiel. Bazar Różyckiego 1957”
Szkic Jerzego Zaruby „Gra w trzy karty – Benkiel. Bazar Różyckiego 1957”
Pełny ekran
Hanna Mertel, kupcowa

Benkiel to kubeł na śmieci. Stawiało się go do góry dnem i już można było grać. A chłopcy – ci co grali – śpiewali, nawołując chętnych do szybkiego zarobku:

Grać obstawiać, bombardować
i bankiera nie żałować!
Jeszcze nie było takiego zdarzenia,
Żeby ktoś wygrał od samego patrzenia!

Grażyna Dylewska, kupcowa
Gra polegała na tym, że są trzy karty i pod każdą z nich jakiś obrazek, oni te trzy karty mieszali, a potem trzeba było zgadnąć, gdzie jest dany obrazek. Na początku dawali wygrać dwa-trzy razy, ale potem traciło się wszystkie pieniądze. Nie było się sensu awanturować.

Widziałam kiedyś, jak taki jeden awanturował się, chciał, żeby mu pieniądze zwrócili, to go w pewnym momencie pchnęli nożem w brzuch. Ja rozumiem – uderzyć, postraszyć, ale to było straszne. Zanim przyjechała policja, wszyscy zniknęli.

Policja pytała, czy ktoś coś widział, ale nikt nic nie widział. Kupcy mówili, że akurat na chwilę gdzieś poszli. Ja powiedziałam, że przebywałam akurat gdzie indziej. Może i coś bym powiedziała, ale wiedziałam, że jak nadam, to następnego dnia ja będę mieć nóż w brzuchu. Przecież nie jestem samobójcą.

Piotr Ikonowicz
poseł na Sejm i działacz opozycyjny, publicysta
Przyglądałem się grze. Niepotrzebnie się wtrąciłem. Położyłem rękę na trzeciej karcie i powiedziałem temu bardzo już z gotówki „wydojonemu” biedakowi, żeby na tę właśnie kartę postawił wszystkie pieniądze, jakie jeszcze ma.

W tym momencie moje nogi straciły kontakt z podłożem. Zrobiło się zamieszanie. Benklarze nagle zniknęli z całą forsą. Szczęście, że nie „zarobiłem kosy”.

Pan Stanisław, sprzedawca dżinsów, kupiec
Nabierali się na to przeważnie ludzie ze wsi. Wydawało im się, że łatwo można zarobić niemałą sumę. A miały miejsce też takie przypadki, że jeden z oszustów udawał, że gra i przegrywa wielką sumę. Wtedy łapał się za głowę i krzyczał „Okradli mnie, nie mam na bilet, nie mam ani grosza”. I ludzie mu dawali pieniądze. Udawał nieszczęśliwego przegranego. Robili takie kino co jakiś czas.

Mieczysław Janiszewski, przewodnik
Chłop wracając z knajpy widział, że dwóch facetów gra na benklu. (Bo trzeba pamiętać, że on nie grał w benkla, tylko na benklu, bo benkiel to dno śmietnika i oni na tym grali).

Więc ten chłop widzi: raz gość położył 100 zł, dostał 200. No to chłop biegł do baby po te 900 zł za jabłka, no i co? Położył, dostał 200. I wtedy znajdował się facet obok, co to niby wiedział, gdzie jest karta. I mówił: ja dołożę 500 zł, pan dołóż 500. I pieniądze znikały. A nawet jak czasem ktoś trafił i podniósł tą kartę, co trzeba, to przecież zaraz się znaleźli świadkowie, że nieprawda; co ty głupi jesteś, dwie karty podnosisz, co ty durniu, przegrałeś.

Benkiel był dobrze zorganizowany. Stały czujki i metodą wprost mówiło się zeks. I oni krzyczeli, jak się milicja zbliżała. A przecież w tłumie szukanie takiego, co krzyknął, stawało się bez sensu.

Przeganiali małych chłopców, bo taki miał oczy na poziomie gry i widział, jaką się kartę kładło. Oprócz tego wywierana była presja na grających, naganiacze stali i podkręcali. Oni grali wszyscy do wspólnego worka.

Janusz Korwin-Mikke, polityk
Kiedyś wygrałem i od razu mnie wyrzucili. Miałem za dobre oko. Podszedł z tyłu facet i powiedział... jedno słowo było na „s”, drugie na „g”. Ale można wygrać... Ma się szansę – jedna trzecia.

Jeżeli benklarz tak zmyli przeciwnika, że ten zupełnie nie wie, gdzie jest karta, to obstawiający ma szansę jeden do trzech, że wygra. A że płaci się jeden do dwóch, to benklarz wygrywa średnio dwie stawki. Co więcej, są tacy dobrzy benklarze, że gracze są pewni, że to jest ta karta. Benklarz tak potrafi zmylić, że nikt w ogóle nie wie, że to jest niewłaściwa.

Jak ktoś jest za bystry, to go wyrzucają, jak mnie. Benklarz musi wyjść na swoje. To jest porządna gra. Ja zostałem wrogiem tępienia benklarzy. Jeżeli ktoś chce stawiać, to – moim zdaniem – nie jest to żadne oszustwo.

Policjant X.
Działało pięć kotłów i te pięć kotłów stworzyło później pięć niezależnych, zorganizowanych grup przestępczych. Wołomin, Pruszków, Rympałek, to są wszystko benklarze, nie chcę mówić po nazwiskach, których ściga się teraz po całym świecie.
(J. Kurczewski, M. Cichomski, K. Wiliński,
„Wielkie bazary warszawskie...”, s. 178)


Policjant Z.
Działały głównie cztery, ale można doliczyć się nawet sześciu. Była grupa Otwocka, Falenicka grupa z Józefowa, Rembertowa… Wszystko spod Warszawy, z jej najbliższych okolic.

Policjant T.
Najmocniejsza to ta z Pruszkowa. Tam pierwsze kroki stawiały takie gwiazdy jak „Kiełbasa” czy „Parasol”. Nie miał szans ktoś obcy. Próbowali wejść ludzie z giełdy samochodowej i z Rembertowa. Ale bez skutku. Benkel miał świetną organizację. Każda grupa liczyła po kilkanaście osób, które już miały konflikt z prawem. Na czele stał szef. Żeby zostać szefem benkla, trzeba było być w tym światku kimś. Trzeba było mieć pewien mir, szacunek.
(P. Kulesza, „Niebieski syfon...”, s. 64)

Policjant X.
Żeby się dostać do grupy benklarzy, pan był lepiej sprawdzany niż dziś pracownicy CBŚ, jak Boga kocham. Tam następowały sprawdzenia takie, że złodziej złodzieja kontrolował… nawet nie rozmawiajmy.
(„Wielkie bazary warszawskie...” s. 178)

Grażyna Dylewska, mieszkanka Pragi
Milicjanci z Cyryla to żyli z benkla. Codziennie chodzili z ręką i im dawali, więc dlatego tego nie można było zlikwidować. Stójki stały. Sama widziałam tych stójkowych, cały gang tych od trzech kart i lusterek. Oni stali od stolika do samego Cyryla. I jak się na Cyrylu ktoś ruszył, to w ciągu jednej minuty, dwóch, już tu przy stoliku wiedzieli, że oni jadą. Nie było szansy. Policja na Cyryla została skorumpowana przez świat przestępczy. Nawet doszło do tego, że jak już w końcu zaczęto ich rozliczać, to główny komendant na Cyryla się powiesił.
A wszystkich innych wymieniono.
(źródło: AHMMWP)









Szkic Jerzego Zaruby „Gra w trzy karty – Benkiel. Bazar Różyckiego 1957”
Szkic Jerzego Zaruby „Gra w trzy karty – Benkiel. Bazar Różyckiego 1957”
Zamknij
Do początku
Sergiusz Grudkowski, malarz
Władze polskie chciały zlikwidować Bazar, ale milicja polska na Cyryla i Metodego nie. Bo tam na Bazarze funkcjonowało skupisko złodziei. Milicja miała ich wszystkich w jednym miejscu.

Kiedy urzędowałem na ulicy Floriańskiej jako pełnomocnik rządu ds. hodowli buraka cukrowego, złodziej wszedł do gabinetu. Mnie nie było, sekretarka gdzieś się zawieruszyła. On wziął mój płaszcz, ubrał się i wyszedł.

Poszedłem do komisariatu na Cyryla i Metodego i powiadam, że ukradli mi palto. „No to my może damy sygnał, wyślemy agentów, ale pana palto to nie pępek świata”. Następnego dnia wziąłem swojego kierowcę, zaczęliśmy szukać i dopiero na Bazarze go odnaleźliśmy. Pozostawiłem wóz z kierowcą i jeszcze jednym kolegą.

Przeszedłem przez Bazar raz i drugi, no i w końcu widzę swój płaszcz. To był płaszcz lotniczy, na jednym rękawie widniała przypalona plama. Stanąłem, patrzę, milicji nie ma. Widzę, że złodziej stoi w grupie bandziorów. Podszedłem do niego. Zapytałem o cenę płaszcza, a potem powiedziałem: „A gdzie kaszkiety sprzedają?”. „Tam”, powiada. A ja pytam, „Gdzie? To niech pan podprowadzi”.

I kiedy on mnie podprowadził do stoiska z czapkami, to ja machnąłem ręką, kierowca z samochodu wyskoczył i myśmy go już mieli. Zwrot, od razu za rękę i do samochodu. On oporu nie stawiał. Zawieźliśmy go do komisariatu na Cyryla.

Wchodzę z nim do tego posterunkowego, któremu zgłosiłem kradzież. Tego złodzieja naturalnie aresztowała milicja. Na komisariacie do mnie się zwrócili z prośbą: „Czy pan nie ma nic przeciwko temu, że my napiszemy, że nie pan go znalazł, ale milicja?”. Ja mówię: „Proszę bardzo”. Położyli płaszcz na posterunku i zapytali, czy rozpoznaję swój płaszcz. Ja mówię, że tak. A oni na to: „Tak? A ile guzików ma pana płaszcz?”. Głupie pytanie.

Ten złodziej miał jeszcze rozprawę o skradzioną maszynę do pisania. A kiedy był za to w komisariacie, milicja nie zwracała na niego uwagi, no to skradł im drugą maszynę i wyszedł.

Potem była rozprawa sądowa na Lesznie, a ja siedziałem jako świadek. Zacząłem szkicować karykaturę tego człowieka. No i wtedy on wstał z ławy i mówi: „Panie sędzio, on mnie rysuje”. W czasie rozprawy powiedzieli: „Nie wolno malować oskarżonego. Jak pan będzie go malował, to my pana posadzimy”.

Do początku
Pan Bohdan, mieszkaniec Pragi
Można kupić wszystko. Dobry obraz, dziewczynę na noc, wnyki na jeża czy maść na mole. Do tego szczeniaki, które miały wyrosnąć na bernardyny, a okazywały się jamnikami, i reklamówki z napisem Marlboro. Nie było rzeczy, której nie dało się załatwić.

Obowiązywały dwa wyznaczniki: cena i czas. Jeśli czegoś nie było na już, to handlarz mówił: „No to literek i wracam za 20 minut”.

Pewnego razu o 5 rano, kiedy po imprezie przyjechaliśmy na Bazar coś zjeść, nagle podszedł do nas gość i pyta, czy czegoś nie potrzebujemy. Na to mój kolega z twarzą pokerzysty mówi, że jesteśmy zainteresowani kupnem wojskowej amfibii w dobrym stanie i niedrogiej. Do dziś pamiętam wyraz twarzy gościa i to pytanie: "Panowie, a na chuj wam amfibia?". Potrzebna i szlus. Musowo.

Facio chwilę się pogłowił, zamówił nam jeszcze dwie sety, kazał się nie ruszać i wybył. Wrócił po 30 minutach, rozejrzał się, czy nikt nie słyszy i powiedział: Panowie, to będzie kosztowało 3000 baksów. A termin realizacji 3 miesiące, bo musimy ją podprowadzić z poligonu w Kazuniu. Powiedzieliśmy, że to kupa szmalu i musimy przemyśleć. Można?

Pan Zdzierski, kupiec
Czasem krew się we mnie burzy, jak przychodzą tu takie babcie po trzydziestu latach nieobecności i mówią, że strasznie się tu pozmieniało. To ja im czasem odpowiem, że one przez te trzydzieści lat też na pewno na twarzach nie wypiękniały. Bo tego miejsca bronić trzeba. Może i żyć się tu nie da, ale umrzeć też niełatwo.


Brama Bazaru Różyckiego od ul. Targowej,
Warszawa, 05.02.1986, fot. EastNews



Do początku

O przetrwanie












fot. Wojciech Druszcz/East News
Do początku
Pan Krzysztof, handlowiec
Młody byłem, długo szukałem pracy. W końcu zająłem się rozprowadzaniem niemieckich gum do żucia. Któregoś dnia trafiliśmy z kumplem na Bazar, gdzie zauważyliśmy małe stoisko ze słodyczami. Prowadziła je para staruszków. Pytamy, czy nie chcieliby kupić od nas trochę gum. „Ile macie?” – pytają. Mówimy, że prawie całą ciężarówkę. „Po ile?”. Mówimy, że tanio. „Bierzemy wszystko” – mówi kobieta.

Poprosili, żeby przywieźć im je do mieszkania. Pojechaliśmy, zaprowadzili nas przez bramę na obskurne podwórko. Baliśmy się, że nas ktoś napadnie. Zaprowadzili nas na górę, pokazali swoje mieszkanie i poprosili, żeby przynieść towar. Wtedy nam zapłacili. Gotówką. Pamiętam, że dużo jej było.

Kiedy wnieśliśmy ostatni karton, zaprosili nas na herbatę. Kobieta wyjęła z lodówki sernik. Pytali nas, jak żyjemy i co robimy. Bardzo sympatyczni ludzie. My też chcieliśmy dowiedzieć się czegoś o nich, ale nie bardzo chcieli mówić. Pomyślałem, że może mieli jakąś trudną przeszłość, że los skierował ich na bazar i nie chcą o tym mówić.

Wtedy kobieta zapytała męża: to co? Pokażemy im?On, nic nie mówiąc, wstał od stołu i otworzył dużą, drewnianą, starą szafę.I stanął dumny przodem do nas. „Czasem otwieramy szafę, patrzymy i zastanawiamy się, co moglibyśmy z tym zrobić. Ale tylko się zastanawiamy. To wszystko co mamy”.

Na każdej półce stały słoiki różnych rozmiarów.
W słoikach banknoty. Mnóstwo banknotów.

Do początku
Krzysztof Wargenau
Początek lat 90. Socjalizm pomału odchodzi w niepamięć. Handlowy krajobraz Warszawy zaczynają uzupełniać szyldy zagranicznych marek oraz super- i hipermarkety. Ludzie uczą się wolnego rynku: klienci – nowych możliwości kupowania; sprzedający – jak zarobić na trwających zmianach.

Z początku nie uderza to w Bazar Różyckiego, na którym nadal można dostać praktycznie wszystko. Bazar żyje i jest tak kolorowy, jak podczas PRL-u.






fot. Wojciech Druszcz/East News



Do początku
Grażyna Dylewska, mieszkanka Pragi
Bazar jest przepięknie skonstruowany, lepiej niż supermarkety. Bo w supermarketach najpierw musisz przejść wszystkie zabawki, pierdoły, mydełka, pachnidła, żeby kupić jedzenie, bo oni uważają, że po drodze coś kupisz. Bazar jest skonstruowany tak jak należy.

Kunegunda Sanir, mieszkanka Pragi
Od strony Ząbkowskiej stały pawilony. Potem asortyment ogrodniczy, nasiona kwiatów, warzyw, sadzonki, w zależności od pory roku. Potem galanteria, w zależności od tego jakie mody, jakie trendy. Z jednej strony warzywa: kartofle, marchewki, pory, selery, włoszczyzna na wagę, a z drugiej strony okienko. W okienku kupisz spożywcze produkty, a więc i chlebek, ale przede wszystkim mąka, cukier, proszki do ciasta, na wagę.

Od Brzeskiej kwiaciarki sprzedawały kwiaty, dalej ryby smażone. Dalej jatki, a więc mięso: wołowe, wieprzowe, cielęce i baranie, a czasem i końskie. A tu i mięso, i jatki, i wolna sprzedaż, a za budynkiem ubiory, firany, dywany, a dalej to i suknie ślubne.

Grażyna Dylewska
Potem wchodziło się w sferę ekskluzywną, czyli towary kolonialne. Najlepsze ryby ze świata, kawiory, czekolady. Mogłaś zamknąć oczy, upić się w trupa i iść na azymut. Pamiętałaś, że tam to było, wchodzisz i jest. Nawet ten sam człowiek, który za każdym razem pięknie cię witał.


fot. Wojciech Druszcz/East News

Do początku
Do początku
W alejkach rozbrzmiewa muzyka grana przez lokalne kapele, najczęśniej dwu- lub trzyosobowe. Skrzypce, harmonia. Ludzie zatrzymują się, kupcy tańczą przy swoich budkach. Słychać „Bal na Gnojnej”, „Przyznaj się”, „Skrwawione serce”.











fot. kadr z filmu „Pożegnanie z Różykiem”,
realizacja: Alex Kłoś, produkcja: Mako-Press

Do początku

Fragment filmu „Pożegnanie z Różykiem”

realizacja: Alex Kłoś
produkcja Mako-Press

0:00
/
0:00
Rozpocznij video

Do początku
Czesław Jakubik, lider Kapeli Praskiej
Kapelę Praską (do 91. Nową z Rembertowa) założyłem w 88., ale już wcześniej, w latach siedemdziesiątych próbowałem z kolegą Edkiem, który grał na bandżo. Dzwoniłem w nocy i mówiłem: „Edek! Idziemy grać”. Bo jak się wypiło lufę, to chciało się potem po Warszawie połazić. Czasem nas gonili.
Dużo ludzi z bazaru znałem. Miałem nawet stamtąd dziewczynę.

Przychodziliśmy grać w godzinach pracy i wtedy na wszystkich straganach zaczynało się święto. Wychodzili, bili brawo i między sobą po kielichu. Nam proponowali, ale my jak gramy, to nie pijemy. Zupełnie inna atmosfera się robiła. I tańczyli, i śpiewali, i część za nami chodziła. To trwało dwie godziny, dwie i pół. Nie zapomnę gościa, który podszedł do mnie cały obwieszony złotem i mówi: „Nie zrażaj się, to jest wszystko na sprzedaż, ale zagraj mi to i to”.

Grało się różnie o Pradze i o Warszawie, czasem zażyczył sobie ktoś okupacyjne piosenki. Ludzie tym żyli. Stemposzczaka się grało. Takie rzeczy jak „Gołębiarza dola”. W ogóle warszawiacy mają wielkie serce i lubią te piosenki, bo my właśnie jesteśmy z takiej gliny.

To się czuje, że ludzie potrzebują takiej muzyki, bo tych nowych piosenek nikt nie śpiewa, nikt się przy tym nie bawi, a jak się zagra te stare, te melodie Warszawy, to ludziom się oczy śmieją.


Na zdjęciu Czesław Jakubik (po prawej)
fot. kadr z filmu „Pożegnanie z Różykiem”







Do początku

Plac Czerwony

Krzysztof Wargenau
Na Bazarze zaczyna pojawiać się coraz więcej nowych twarzy. Coraz częściej słychać wschodni akcent. To handlarze z Rosji, Ukrainy, Litwy, Białorusi, dla których Różyc staje się idealnym miejscem zarobku i jednym z głównych źródeł utrzymania.

Pani Ola, kupcowa z Białorusi
Woziliśmy praktycznie wszystko, zaczynając od zabawek dziecięcych, kończąc elektryką, alkoholem, papierosami. Niektórzy wozili na sprzedaż wędzone węgorze. Duże torby pełne węgorzy zastawiały całe miejsce w autobusie. Jeździli do Polski wszyscy, którzy mieli dostęp do towaru, ponieważ na Białorusi też trwał kryzys. Dojeżdżaliśmy do bazaru w Warszawie, sprzedawaliśmy, co kto przywiózł, i wracaliśmy do domu. Wszystko było zorganizowane. Nawet mieliśmy przewodnika. Można powiedzieć, że wtedy panowała moda: handlować w Polsce na bazarze.

Tuż przed granicą białorusko-polską, wyskakiwały samochody. Jeden z przodu przecinał drogę, drugi dociskał z tyłu. Z samochodu wysiadali „chłopaki”, przystawiali przez okno kierowcy pistolet do głowy, drzwi autobusu się otwierały. Każdy pasażer musiał zapłacić za przepustkę 20 dolarów i oddać część swojego towaru. Zazwyczaj interesował ich alkohol, a najbardziej lubili szampan. Na szczęście w powrotnej drodze już nikt nas nie dotykał. Musieliśmy tylko powiedzieć, że „grupa »Alex« nas już sprawdzała” i wszyscy od razu się odczepiali. I tak za każdym razem, wjeżdżasz – płacisz.

Jednego razu pojechało z nami kilka nowych kobiet i nie za bardzo orientowały się w sytuacji. Znów spotkała nas grupa „Alex”, a nowe kobiety siedziały na pierwszych miejscach. Zbulwersowane, odmówiły pieniędzy. Wtedy naprawdę zaczęliśmy się bać. Te kobiety natychmiast wyciągnęli z autobusu, przynieśli butle z paliwem i zapytali pasażerów: „Czy chcecie, żebyśmy wam tu urządzili »Katyń«? Jeżeli nie, to wiecie, co macie robić”. Wszyscy zaczęli szukać kasy. Wtedy zebrali najwięcej.

Handlując na bazarze, koleżanka poznała jednego z kierowników grupy „Alex”, chodzącego z towarzyszącą mu dziewczyną. Niektórzy mówili, że oni szukali nowych ofiar, niektórzy, że po prostu robili zakupy.

Wracając z Polski, do pełna tankowaliśmy swoje torby ubraniami, butami. Wtedy polskie ubrania były bardzo modne i popularne na Białorusi. Mieć polskie buty albo dżinsy oznaczało prestiż i pieniądze. Do dziś mam dżinsy z polski. Mają ponad 20 lat, zachowałam sobie na pamiątkę.





fot. Anna Korcz

Do początku
Policjant A. 
Od tyłu bazaru wyburzono wtedy część pawilonów i zrobił się mały placyk. Ludzie z Różyca nazywali go „Plac Czerwony”, bo tam sami Ruscy stali.
(z książki Piotra Kuleszy „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, Książka i Wiedza, Warszawa 2004, s. 78)

Krzysztof Wargenau, Laboratorium Reportażu
Kupcy rozkładali się na kartonach, gazetach lub bezpośrednio na ziemi.

Do początku
Grażyna Dylewska, mieszkanka Pragi
Do Ruskich uwielbiałam chodzić, bo praktycznie zawsze mieli jakieś zabawki i przedmioty, które bardzo mnie fascynowały. Co najważniejsze, nie kosztowały dużo, więc często udawało mi się na nie naciągnąć rodziców. Lubiłam się targować. Dopiero kiedy poszłam do szkoły, zrozumiałam, dlaczego to moje targowanie wszystkich bawiło.

Targowałam się, używając jednego znanego mi słowa – "skolko?". Niezależnie od odpowiedzi, pytałam zawsze w ten sam sposób, po kilka razy o jedną rzecz. Jeśli tylko miałam żądaną kwotę, z zadowoleniem wręczałam banknoty. Jeżeli nie miałam albo rodzice nie aprobowali zakupu, odchodziłam z płaczem.

Czasem wzruszałam handlarzy na tyle, że oddawali wybrany towar za bezcen, a nawet za darmo. Od bazarowych Ruskich miałam na przykład bombki choinkowe: różowego misia, kolorową babę i różową panią w futrze. Miałam też papiery kolorowe i plastelinę. Używałam ich do robienia dziecięcych makiet. Do niczego innego się nie nadawały, bo były bure (czyli, jak to się obecnie nazywa, w kolorach ziemi). Żywsze kolory miały kanciaste kredki świecowe, o których zakup dość długo prosiłam.

Za to nożyczki z czerwonym uchwytem i plastikową osłonką "upiększoną" buźkami chłopca i dziewczynki, trzymających transparent, służyły mi świetnie. Podobnie jak bardzo ostre "dorosłe" nożyczki, które do dziś są w naszym domu i zajmują honorowe miejsce obok ruskiego otwieracza słoików.

fot. wykorzystana do ilustracji: Anna Korcz
Do początku

Pełny ekran
Krzysztof Wargenau, Laboratorium Reportażu
Handlarze zza wschodniej granicy, których nazwano ogólnie „Ruskimi” nie byli na Bazarze – i w ogóle na Pradze – mile widziani. Nie był to jednak konflikt tylko pomiędzy kupcami.

Rejon Targowej, Ząbkowskiej i Brzeskiej stał się polem bitwy mafii – polskiej i rosyjskiej – starających się o jak największe wpływy na Bazarze i jak największe zyski. Powszechne stały się napady, kradzieże, pobicia.

Rejon Bazaru zaczęto określać „trójkątem bermudzkim” – obszarem wyjątkowo niebezpiecznym, o wysokim wskaźniku przestępczości.

W 1990 Andrzej Białowąs, dziennikarz Gazety Krakowskiej, pisał w artykule ”»Sowiecki gang« w Warszawie”:

To świat „met” i ciemnych spraw. Dla jednych rejon wywołujący dreszcz zgrozy, dla innych to po prostu raj. Pod względem przestępczości Praga-Północ plasuje się w pierwszej dziesiątce w skali całego kraju. Do niedawna dokonywano tu 30-40 włamań na dobę. O gwałtach, rozbojach, morderstwach nie wspomnę.
Zamknij
Do początku
Mirosław Mikulski, proboszcz Parafii św. Floriana na Pradze w latach 1989 – 1996
Rosjanki przyjeżdżały na Dworzec Wileński i szły Brzeską.
W bramach stało dwóch, trzech mężczyzn i dzieciaki.
Jak szła jakaś Ruska objuczona torbami, to oni podlatywali
i kłuli ją szpilką w rękę. Ona z bólu puszczała torbę i dzieciaki łapały tę torbę i ciągnęły do bramy. A gdy ona się zorientowała i chciała lecieć za nim, to dorośli, którzy stali w bramie, podkładali jej nogę. Zanim się pozbierała już dzieciaki pouciekały. A torba znikała.

Brat Wojtek z Małych Braci Jezusa, katolickiej wspólnoty zakonnej
Zamieszkałem na Brzeskiej w 94. roku. Wielokrotnie widzieliśmy wówczas napady na Rosjan. Nie wiem do końca, czy to byli Rosjanie, mówiło się na nich Ruscy. Wiele razy to widzieliśmy i słyszeliśmy krzyki na ulicy.

Brat Kazek z Małych Braci Jezusa
Na Brzeskiej działała mafia. Siedział starszy facet i miał 3-4 brygady po 3-4 ludzi i tylko wskazywał palcem. Nawet nic nie mówił. Podchodzili do wyznaczonej osoby, zatrzymywali, zabierali towar. Koniec. Osoba taka nie miała żadnych szans. Nikt jej nie pomógł. Widziałem te zatrzymania z okna kilka razy. Próbowałem telefonować na policję, bez rezultatu.

Andrzej Białowąs, dziennikarz, z artykułu"»Sowiecki gang« w Warszawie”, „Gazeta Krakowska”, 11-12.1990:
Wiosną 1990 roku nasiliły się napady na, wegetujących w zaułkach źle oświetlonych ulic, Rosjan. Na początku odpowiedzią na zorganizowane ataki miejscowych było utworzenie czegoś w rodzaju komitetu samoobrony, który szybko przekształcono w gang. Dziś do Rosjan dołączyli Ormianie, Gruzini, Uzbecy. Od kilku miesięcy także Rumuni, Bułgarzy, Czesi i Jugosłowianie.
Do początku
Pan Jan, portier Teatru Powszechnego
Tam było naprawdę strach przejść. A ile tam osób zniknęło. Kiedyś w okolicach Bazaru na Brzeskiej stała większa skrzynia. Koło niej góra piachu, którym posypywało się ulice, jak śnieg spadł. W tej skrzyni znaleźliśmy z kolegami rzeczy kobiety: ubranie, dokumenty, klucze, paszport, torebkę i album ze zdjęciami. Należały do młodej Białorusinki. Prawdopodobnie musieli ją uprowadzić.

Zawieźliśmy do ambasady Białorusi dokumenty. Bardzo mnie gryzło sumienie, że nie mogłem nic zrobić, zastanawiałem się, co się stało z tą kobietą. Album trzymałem w domu bardzo długo, nie mogłem się z nim rozstać. Za to koledzy zabrali te jej znalezione ubrania i torebkę, handlowali tym na bazarze, bo wszystko znajdowało się jeszcze w bardzo dobrym stanie.
Do początku

Pełny ekran
Policjant Y.
Kiedy na Różycu Rosjanie służyli do bicia, od połowy lat dziewięćdziesiątych ich mafia kontrolowała już cały Stadion.

Byłem zaskoczony, kiedy dwóch [przedstawicieli mafii wołomińskiej i pruszkowskiej] przyszło do nas na rozmowę. Proszę pana, ja nie zapomnę nigdy ich słów: „Wy [policjanci] w ogóle nie dacie sobie z nimi rady, bo my już sobie nie dajemy. My wam pomożemy, ale dajcie nam też coś za coś”.

Oni chcieli po prostu pewien immunitet nietykalności i oni by wystawili wszystkich Rosjan. Oni dali nam na początek parę spraw, żeby być wiarygodnymi.

Policjant X.
Rosjanie to była najbardziej „pechowa” grupa w okresie ostatnich pięćdziesięciu lat. Jak nie okradli ich przed bazarem, to w drodze na niego, jeśli zaś to się nie udało, to na miejscu albo przy wyjściu, a na dobranoc, w domu też różnie bywało.

Ruscy mieli u nas tak przesrane, że nawet policjanci się z nich nabijali. Ale szacunek! Oni mają takie wschodnie zawzięcie i nie upłynęło parę lat, jak się odkuli, a bazar bez nich upadł. No i kto wyszedł na głupiego?


(Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński „Wielkie bazary warszawskie: środowisko społeczne, kultura i problem społeczny”, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2010, s. 181 oraz 139)

Zamknij
Do początku

Stadion

Krzysztof Wargenau
Działalność mafii zbiegła się z kolejnym zagrożeniem dla handlu na Bazarze. W 1989 r. zaczął działać słynny „Stadion”, czyli Jarmark Europa – jedno z największych targowisk na kontynencie.

Stadion szybko zyskał „renomę” miejsca, gdzie można dostać wszystko – od taniej, podrabianej odzieży, gadżetów
i elektroniki, przez pirackie oprogramowanie, muzykę i filmy, aż po przemycane papierosy, alkohol i broń.

Jarmark Europa działał na terenie dawnego Stadionu Dziesięciolecia, który po upadku socjalizmu zaczął niszczeć. Miasto wynajęło go firmie Damis, która na koronie stadionu utworzyła 5000 stoisk.

Na Stadion przeniosła się także znaczna część kupców z Bazaru. Kupowanie na Różycu przestało być atrakcyjne. Dobry, rzemieślniczy towar został wyparty przy tani i łatwodostępne produkty z Chin.

Do początku
Elżbieta Końca, kupcowa
Tam funkcjonował lepszy dojazd i ludzie mniej bali się specyfiki Różyca, gdzie wszyscy się znali. Na Stadionie wszyscy pozostawali anonimowi. Po otwarciu granic potrzebne było większe miejsce do handlu i 90% naszych z Różyca przeniosło się na stadion, gdzie już istniały inne realia.
Bazar Różyckiego nie potrafił oprzeć się prawdziwemu kapitalizmowi. Na bazarze handlowali już ludzie z innej epoki. Wygrywał ten, kto potrafił być bardziej przedsiębiorczy i cwany.

Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego
Stadion stał się najgorszą konkurencją nie tylko dla nas, ale dla całej Warszawy. Ta konkurencja zniszczyła handel. Na bocznych ulicach Pragi pełno stało zamkniętych sklepów, które jej nie wytrzymały. Czynsze wysokie, klientów nie ma, to ile można dokładać? Dlatego wszystko padało.

Bo co to za hurtownia, co przyjeżdża na Stadion i nigdzie nie zapisuje, co sprzedaje? Pan idziesz do niego, chcesz rachunek, a on panu mówi, że panu nie da. No to przepraszam, co to za hurtownia? W dodatku sprzedaje w tej samej cenie w detalu i hurcie.

Stadion to był wielki ośrodek złodziejstwa i przekrętów. Władze patrzyły na to wszystko, widziały, jakie to jest gniazdo przestępczości, a mimo to milczały.


Do początku

Pełny ekran
Marcin Komar, Laboratorium Reportażu
Nieuregulowana kwestia handlu stworzyła kupcom jeszcze jedną konkurencję – Wietnamczyków.

Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego
Oni mają własne hurtownie, do których Polak nie ma wstępu.Wory wożą wszystkiego. Kto to sprawdził, skontrolował? Jakie oni faktury wystawiają? Owszem, wykaże taki na fakturze, że sprowadził kurtkę za 80 groszy i odprowadzi od tych 80 groszy podatek, ale kurtkę sprzeda za 65 złotych.

Zygmunt Broniarek, dziennikarz
Kupcy na bazarze czuli się zagrożeni przez Wietnamczyków i ich tanie towary. Więcej – na początku swej działalności to Wietnamczycy ciągnęli wózki z towarami. Potem ciągnęli je Polacy zatrudniani przez Wietnamczyków.

Policjant Z.
Stadion to jest „hulaj dusza, piekła nie ma”. Podejrzewam, że nigdy na Bazarze nie było tak, jak na Stadionie Dziesięciolecia na górnej koronie, gdzie można wynająć płatnego mordercę. Oni się wcale nie ukrywali. I to kosztowało nieduże pieniądze. Za 5 tysięcy to mogła pani wskazać osobę niewygodną. Przyjeżdżał klient i robił, co do niego należało.

„GIerek”
Opustoszały bazarowe alejki, na wielu budkach zawisły kłódki. W urzędowych pokojach zawisła myśl, że dobrze byłoby, jakby bazaru nie było. Kiedyś nie pasował do Pałacu Kultury, dziś zajmuje cenne miejsce pod supermarket.
Zamknij
Do początku

Bazar kontra hala

Projekty nowego Bazaru. U góry – projekt pracowni Davos (zaakceptowany przez kupców), zakładający stworzenie zadaszonych miejsc handlowych, częściowo w stylu krakowskich Sukiennic. Na dole – nowy projekt dwupoziomowego centrum handlowego
Projekty nowego Bazaru. U góry – projekt pracowni Davos (zaakceptowany przez kupców), zakładający stworzenie zadaszonych miejsc handlowych, częściowo w stylu krakowskich Sukiennic. Na dole – nowy projekt dwupoziomowego centrum handlowego
Pełny ekran
Krzysztof Wargenau, Laboratorium Reportażu
Połowa lat 90. Bazar poważnie traci na znaczeniu. Niszczeje. Brak ogrzewania, stara sieć elektryczna, zniszczone alejki i budki. Zimą kupcy marzną. Klienci nie mają się gdzie przebrać. Zła sława dzielnicy i działający niedaleko stąd Jarmark Europa sprawiają, że na Różyca przychodzi ich coraz mniej. Kupcy z Bazaru muszą się ratować.

Zakładają spółdzielnię. Jej prezesem zostaje Krzysztof Włodarski, który proponuje stworzenie nowoczesnego bazaru pod dachem. Miało to być miejsce nawiązujące klimatem do Starej Pragi. W środku stanęłyby latarnie, klienci chodziliby po zabytkowym bruku. Każdy z kupców mógłby wykupić stylizowane stoisko – 12 m2 za 40 tys. złotych.

Kupcy pomysł akceptują i wpłacają pieniądze. W 1998 roku Włodarski zawiera z gminą umowę na dzierżawę terenu.

Wstępna koncepcja szybko ulega jednak zmianie. Zamiast bazaru miałaby powstać trzypiętrowa hala. Od kupców zażądano kolejnych pieniędzy: 2,5 tys. na budowę centrum handlowego i kolejny tysiąc na zakup placu przy ul. Markowskiej, obok bazaru, gdzie kupcy mieli się przenieść na czas budowy.

Pierwotna cena pawilonów także wzrasta.
Sprawą zaczyna interesować się Jolanta Chodyna. Kupcy ją znają. Na Bazarze od lat sprzedaje suknie ślubne.

Jolanta Chodyna
Zaczęłam się obawiać o swoją przyszłość, czy nie stracę swojego miejsca na bazarze? Co się stanie z moimi pieniędzmi, co stanie się z pieniędzmi mojej rodziny? Moja siostra wpłaciła na pięć pawilonów. To był powód, że zaczęłam sama chodzić do spółdzielni.

Projekty nowego Bazaru. U góry – projekt pracowni Davos (zaakceptowany przez kupców), zakładający stworzenie zadaszonych miejsc handlowych, częściowo w stylu krakowskich Sukiennic. Na dole – nowy projekt dwupoziomowego centrum handlowego
Projekty nowego Bazaru. U góry – projekt pracowni Davos (zaakceptowany przez kupców), zakładający stworzenie zadaszonych miejsc handlowych, częściowo w stylu krakowskich Sukiennic. Na dole – nowy projekt dwupoziomowego centrum handlowego
Zamknij
Do początku
Krzysztof Wargenau
Razem z kilkoma kupcami wynajmuje prawników. Okazuje, że się w spółdzielni brakuje dokumentów księgowych, poświadczeń wpłat, rejestru członków, kosztorysu budowy.

Kupcy wnoszą o zwołanie walnego zgromadzenia. Trwa trzy dni. Ostatecznie odwołują Krzysztofa Włodarskiego. Powołują nowy zarząd, a prezeską spółdzielni zostaje Jolanta Chodyna.

Jednak nowe władze mają problem z dostaniem się do biura spółdzielni – poprzedni zarząd nie chce oddać kluczy. Na miejsce wezwany zostaje ślusarz. Według Jolanty Chodyny dokumenty spółdzielni zostały zniszczone, a pieniądze wyprowadzone.

Od tego momentu kupcy podzieleni są na obozy – początkowo większa część wspiera Jolantę Chodynę i oskarża byłego prezesa o kradzież pieniędzy ze spółdzielni. Według drugich nowy zarząd ma powiązania z mafią.

Według Włodarskiego, zarzuty były wyssane z palce. Mówił:

Puszcza się je przez radiowęzeł na bazarze, prowadząc nagonkę przeciwko mnie. Czuję się jakby oni chcieli doprowadzić do linczu niewinnego człowieka. Jak oni śmieli [wejść do biura], nie mając wpisu do sądu rejestrowego. Skąd ja mogę wiedzieć, że nie zniszczyli jakichś dokumentów? Przecież to jak zamach stanu w mikroskali. (z artykułu Anny Hahn „Różycki wrze” w ”Życiu” z 29 września 1998 roku)
Do początku
Zenon Jędra
Kiedy Pani Chodyna została prezesem, to od pierwszego dnia szukała dowodów na machlojki Włodarskiego. Co drugi dzień ogłaszała, że już coś ma, że idzie wniosek do prokuratury, ale do końca nic nie znalazła.

Początkowo twierdziła, że z budową nic się nie zmienia. Dopiero w styczniu 1999 roku na zebraniu spółdzielni pełnomocnik zarządu – „pan inżynier”, przyjaciel Jacka Łukasika [członka nowego zarządu], mający powiązania z „Dziadem” – wyskoczył z podniesioną ceną.

Chcieli odstraszyć kupców, a przynajmniej ich większość. Liczyli, że z garstką, która zostanie, łatwo wygrają. Ale źle to rozegrali.

Z „Dziadem” związana była też firma ochroniarska pilnująca bazaru – Chodyna nie musiała jej opłacać. Przestała płacić nie tylko za ochronę. Nie zapłacone zostały rachunki za energię, śmieci, wodę, nie opłacony czynsz z tytułu dzierżawy, ZUS, urząd skarbowy. A od kupców zbierała pieniądze co miesiąc. Jeszcze podniosła im stawki.

Rozpoczęto budowę. Wylano fundamenty „pierzei” od Ząbkowskiej. Chodyna wezwała kupców do wpłat do kasy spółdzielni – podobno na coś brakowało pieniędzy. Ale na co, jak niczego nie płaciła? Pieniądze, które leżały na koncie spółdzielni, gdy Chodyna przejmowała władzę, gdzieś wypłynęły – powiedział nam to znajomy dyrektor banku.

Jolanta Chodyna
Gdy w końcu zobaczyłam projekt, to zdałam sobie sprawę,
że to są straszne pieniądze. Problem pozostawał w tym,
że projekt ten był integralną częścią umowy dzierżawy.

Jeżeli byśmy od niego odstąpili, gmina miała prawo wypowiedzieć umowę. Wystąpiliśmy do prezydenta Warszawy z prośbą, aby zmienić projekt. Elewacje pozostałyby bez zmian, ale aranżacja wnętrza byłaby zrobiona oszczędniej, tak żebyśmy mogli to udźwignąć. Otrzymaliśmy odmowę.

Ja o tym wszystkim informowałam. Wprowadziłam zwyczaj, że co dwa tygodnie odbywało się zebranie, w trakcie którego informowaliśmy o wszystkim kupców.


Do początku

Wycinek notki prasowej podpisanej APA; źródło:  Piotr Kulesza „Bazarowe wojny”, praca zaliczeniowa w Laboratorium Reportażu
Wycinek notki prasowej podpisanej APA; źródło: Piotr Kulesza „Bazarowe wojny”, praca zaliczeniowa w Laboratorium Reportażu
Pełny ekran
Krzysztof Wargenau
Nagle podniesiono ceny nowych stoisk. Jedno ma teraz kosztować ok. 20 tysięcy dolarów za 8 metrów kwadratowych. Kupcy zaczynają protestować. Zwracają się o pomoc do gminy, ale bezskutecznie. Zbierają podpisy przeciwko budowie nowej hali.

Pani Tereska, kupcowa
Nasz bunt przeciwko zarządowi Chodyny rozpoczął się tak, że pani Małgosi i pani Krysi zamknięto budki. Zarzucono im, że nie zapłaciły czynszu, a to była nieprawda.

Artur Pawlak, dziennikarz, z artykułu „Praskie Klimaty”, „Życie”, 6-7.01.1999
Na bazar Różyckiego wkraczają koparki. Do końca roku budki zastąpi dwanaście handlowych pasaży, kostka brukowa i stylowe oświetlenie, Wszystko w praskim klimacie. – Nikt nie wie, co tu się dzieje. Każdy boi się otworzyć usta, żeby mu budki nie wywieźli – narzekają kupcy z Różyckiego. Zarząd bazaru tydzień temu zniszczył pawilony trójce z nich.

Pani Tereska
Rozebrali pół bazaru bez zgody kupców, zaczęli stawiać jakieś ogrodzenia. A my nie wiedzieliśmy, na czym stoimy. Pół bazaru rozebrane, leją jakieś fundamenty. Nasze pieniądze, nasz teren, a my nie mamy nic do gadania.


Wycinek notki prasowej podpisanej APA; źródło:  Piotr Kulesza „Bazarowe wojny”, praca zaliczeniowa w Laboratorium Reportażu
Wycinek notki prasowej podpisanej APA; źródło: Piotr Kulesza „Bazarowe wojny”, praca zaliczeniowa w Laboratorium Reportażu
Zamknij
Do początku

Pełny ekran
Lilianna Duch, kupcowa (wypowiedź z artykułu „Praskie Klimaty”)
W czwartek rano przyszłam do pracy. Niestety, nie było już mojego stanowiska. Budki, towaru, nic. Puste miejsce.

Marzena Stępień, kupcowa (wypowiedź z artykułu „Praskie Klimaty”)
Roztrzaskane budki leżały na śmietniku. Nie wiedzieliśmy, co się stało z towarem. Ukradli!

Jacek Łukasik, były wiceprezes zarządu Spółdzielni Kupców Bazaru Różyckiego (wypowiedź z artykułu „Praskie Klimaty”)
Najpierw zaplombowaliśmy im budki. Oni plomby zerwali i handlowali dalej. Jak oni stosują rozwiązania siłowe, to my odpowiadamy tym samym. Towaru nie ukradliśmy, a wzięliśmy pod zastaw. Oddamy, kiedy zapłacą zaległości.

Lilianna Duch (wypowiedź z artykułu „Praskie Klimaty”)
Nie zapłaciłam. Choć wiele razy prosiłam na piśmie, nikt nie dał mi wyliczenia kosztów. Skąd mam wiedzieć, że kwota nie jest wzięta z sufitu? Płacimy czynsze zgodnie z umową podpisaną kilka lat temu z Portami Praskimi, poprzednim zarządcą terenu.

Jolanta Chodyna (wypowiedź z artykułu „Praskie Klimaty”)
Nie będę czekała na komornika. Będę usuwać kolejne budki. Są własnością spółdzielni.
Zamknij
Do początku

wycinek prasowy; fragment artykułu Vanessy Nachabe i Artura Pawlaka „Awantura w urzędzie”, „Życie Warszawy”, 17.03.1999
wycinek prasowy; fragment artykułu Vanessy Nachabe i Artura Pawlaka „Awantura w urzędzie”, „Życie Warszawy”, 17.03.1999
Pełny ekran
Krzysztof Wargenau
Zarząd postanawia podnająć powierzchnię bazaru. W lutym 1999 roku daje do prasy ogłoszenie o naborze nowych członków spółdzielni. Według Jolanty Chodyny zgłosiło się 150 osób z całej Polski oraz firma HobbeLand (filia niemieckiej firmy posiadającej dom handlowy w Zielonej Górze). Nowi członkowie spółdzielni byli przyjmowani na podstawie niewielkiego wpisowego – 100 złotych. Resztę pieniędzy mieli wpłacić przy podpisywaniu umów na pawilony.

To nie podoba się kupcom, którzy po raz kolejny poczuli się oszukani – wcześniej kazano im od razu płacić po kilka lub kilkanaście tysięcy złotych.

Część kupców postanawia odwołać zarząd. O poradę Zenon Jędra poprosił byłego prezesa spółdzielni – Krzysztofa Włodarskiego. Ten skontaktował go z Elżbietą Cichońską i polecił ją na nową prezeskę spółdzielni.

Zenon Jędra
Trzy osoby z rady nadzorczej spółdzielni miały związki z „Dziadem”. Pozostałych pięciu członków rady nie. Ta piątka nie była zadowolona z rządów Chodyny, nie chciała mieć z nią nic wspólnego i złożyła na jej ręce rezygnacje. Nieskutecznie – powinni ją złożyć na ręce walnego – ono ich powołało. Sąd zinterpretował to jako błąd.

Dążyliśmy do zwołania walnego zgromadzenia, ale pani Chodyna nie chciała o tym w ogóle słyszeć. W końcu rozpoczęliśmy rozmowy z radą nadzorczą spółdzielni. Przekonaliśmy ją, żeby odwołała zarząd i powołała nowy ze mną, panią Elą i jeszcze czwórką kupców.

Jak tylko rada nadzorcza nas powołała, złożyliśmy wniosek do sądu gospodarczego o zarejestrowanie nowego zarządu. A że byliśmy laicy, to mimo pomocy prezesa Włodarskiego, sąd nam wniosek odrzucił.

Elżbieta Ciechońska, kupcowa
Byliśmy rozgoryczeni, bo działając według rad Włodarskiego i jego prawnika, po prostu ośmieszyliśmy się, papiery zawierały błędy, Sąd je odrzucił. A my wierzyliśmy, że wszystko jest zrobione prawidłowo.

Zenon Jędra
Bandyci grozili nam wprost, że nas załatwią. Znałem szefa ochrony na bazarze. Wszyscy wiedzieli, że to człowiek Wołomina. Usłyszałem „przyjacielską” radę: „Panie Zenku, niech się pan lepiej w to nie bawi, pan wie, czym się to może dla Pana skończyć?”.

Jolanta Chodyna
Szanuję Wołomin i Pruszków. Niech sobie robią swoje interesy, ale mnie współpraca z nimi nigdy nie interesowała. Wiem jednak, że udało im się „przekonać” jedną z osób z mojego zarządu. Ale osoba ta nie miała mojego poparcia.

Co nie znaczy, że ktoś od nas z Zarządu z nimi nie kombinował. Ale na pewno nie ja, nie pan Jerzy, nie pan Szpejer i nie Pucyńska, bo tych ludzi dobrze znamy.

Pan Jerzy, członek zarządu spółdzielni
Jak poddzierżawiliśmy teren na Markowskiej (na który kupcy mieli przenieść się na czas budowy), żeby móc płacić czynsz i zdobyć dla Spółdzielni pieniądze, to rada nadzorcza była strasznie niezadowolona. Od jednego z jej członków usłyszałem: „Już wyznaczyli za wasze głowy, pana i pani Joli, po 50 tysięcy”.

Zenon Jędra
Ale wtedy na bazarze już tak ostro się zrobiło, że 29 kwietnia 1999 roku kupcy zebrali się i pogonili stary zarząd. Wręczono im odwołania. W biurze przebywał tylko jeden członek zarządu i sekretarka – nie przyjęli tego do wiadomości. Zamknęli tylko biuro i wynieśli się z bazaru.

Krzysztof Wargenau
Znów wezwano ślusarza, który zablokował zamki. Przed biurem postawiono wartę, zarząd nie miał do niego wstępu.

Elżbieta Ciechońska
Ciągle bardzo zależało zarządowi, żeby usunąć z biura wszelką dokumentację. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zarząd to tylko figuranci.

Krzysztof Wargenau
Ostatecznie zwołano walne zgromadzenie spółdzielni na 8 maja 1999 roku. Odbyło się budynku Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Zenon Jędra
Zbieraliśmy się na bazarze. Zebranie miało być o 17., a więc wszyscy trochę wcześniej zamknęli stoiska i ci, co mieli samochody, zabierali innych, a ci co się nie zmieścili, jechali tramwajami, autobusami. To zrobiła się kupa ludzi. Gdzieś z dwieście osób. Pamiętam, że zrobiła się ładna słoneczna pogoda. Kto by się spodziewał burzy?


wycinek prasowy; fragment artykułu Vanessy Nachabe i Artura Pawlaka „Awantura w urzędzie”, „Życie Warszawy”, 17.03.1999
wycinek prasowy; fragment artykułu Vanessy Nachabe i Artura Pawlaka „Awantura w urzędzie”, „Życie Warszawy”, 17.03.1999
Zamknij
Do początku

7 autokarów i czarne volvo

Krzysztof Wargenau
Przyjemne, majowe popołudnie. Coraz więcej kupców zbiera się pod budynkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego przy
ul. Juliana Smulikowskiego. Dziwi ich, że zebranie zorganizowano właśnie tutaj – na podobne spotkania ustalano zwykle miejsce bliżej Bazaru.

Gdy przyjeżdżają pod budynek ZNP okazuje się, że wejście, którym mieli udać się na walne zgromadzenie, zablokowane jest przez ochroniarzy wynajętych przez zarząd.

Do początku

Wycinek z artykułu „Walka o handel” fot. Robert Kowalewski, „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999
Wycinek z artykułu „Walka o handel” fot. Robert Kowalewski, „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999
Pełny ekran
Elżbieta Ciechońska
Działali bardzo bezpardonowo. Kiedy kupcy próbowali wejść, to po prostu ich bili. Jedna dziewczyna dostała pięścią w twarz, stłuczono jej okulary, innych też poturbowano.

Pojawiły się tajemnicze firmy „inwestycyjne”, jedna nazywała się „Kobra”
(z Zielonej Góry), a druga „Pomorskie Towarzystwo Inwestycyjno-Handlowe”
z Rumii.

Jolanta Chodyna
Ludzie na bazarze wiedzieli, że podpisaliśmy umowę z Zieloną Górą, że firma ta zrobi pierwsze piętro hali, że przyjedzie od nich dużo osób, które mają zostać członkami spółdzielni. To byli ludzie z całej Polski. Z Otwocka, Sieradza, Radomia, Oliwy, Sopotu... z całej Polski. Ludzie, którzy chcieli otworzyć u nas swoje sklepy.

Krzysztof Wargenau
Na zebranie udało się dostać tylko jednemu, prawdziwemu kupcowi, panu Bogdanowi Piaseckiemu.

Bogdan Piasecki
Gdy wszedłem do środka, zastałem tam pełną salę, tłum obcych ludzi. Zebranie w toku. Byłem zdumiony i zdenerwowany. Szedłem przez tę salę
i patrzyłem po twarzach. Sami obcy. Bez słowa wyszedłem.

Powiedziałem kupcom stojącym przed szlabanem, że sala jest pełna obcych ludzi, a zebranie od dawna jest już w toku. Strasznie się oburzyli. Nikt z nas nie wyobrażał sobie takiego bezczelnego oszustwa.

Zenon Jędra
Okazało się, że pani Chodyna sprowadziła autokarami 370 osób, które miały udawać spółdzielców. Przyjechali jako turyści, zafundowano im hotel, obiad i zapłacono po 200 zł. Dla tych ludzi to była rozrywka. Jedynym ich obowiązkiem okazało się walne zebranie.

Nas samych na spotkanie nie wpuszczono. Chodyna obstawiła się ochroną, mafią, wiedzieliśmy, kto jest kim.

Elżbieta Ciechońska
Siedem autokarów młodych ludzi, którym zaproponowano bezpłatną „wycieczkę” do Warszawy. Zarejestrowano ich jako członków spółdzielni i ci „członkowie” bardzo sprawnie i szybko uchwalili wszystko, co należało.

Krzysztof Wargenau
Kilkoro figurantów spóźniło się na spotkanie i przez pomyłkę chciało wejść tym samym wejściem, co prawdziwi członkowie spółdzielni. Mieli przy sobie wydrukowane wcześniej karty do głosowania. Kupcy ich zatrzymali.

Bogdan Piasecki
Nastąpił taki moment, że oni [Chodyna i członkowie zarządu] wyszli do nas i cynicznie zaprosili nas do środka. Ale my już wtedy nie chcieliśmy tam wchodzić, wiedzieliśmy, że wszystko, co chcieli, to już sobie przegłosowali. Że my nie mamy nic do powiedzenia.







Wycinek z artykułu „Walka o handel” fot. Robert Kowalewski, „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999
Wycinek z artykułu „Walka o handel” fot. Robert Kowalewski, „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999
Zamknij
Do początku
Zenon Jędra
I gdy tak zastanawialiśmy się, co zrobić, jacyś ludzie znowu zaczęli przepychać się przez kupców. Wszyscy młodzi, na łyso ostrzyżeni. Pod rozpiętymi marynarkami kabury z bronią. Szli szeregiem, jak Indianie.

To byli ludzie Wołomina. Niektórzy kupcy znali ich bardzo dobrze. Zadzwoniłem na policję, że tu są uzbrojeni ludzie, że tu może dojść do tragedii. Zero reakcji. Mówili, że nie widzą powodu do interwencji.

Elżbieta Ciechońska
Pamiętam, że Zenon cały czas dzwonił na policję, cały czas! Liczyliśmy, że policja nam pomoże, ale ta nie przyjeżdżała.

Zenon Jędra
Mówili, że nie widzą powodu do interwencji. Tak więc budynek otoczony został przez ochronę i tych byczków. Było też kilka grup młodych ludzi, tylko stali i obserwowali. Potem dowiedzieliśmy się, że to ludzie Pruszkowa. Wybrzeże Kościuszkowskie to już ich teren. Jeżeli Wołomin chciał tu załatwiać swoje interesy, to musiał uzyskać ich zgodę.

Podjeżdżały bez przerwy jakieś samochody pełne podejrzanych typków. Zwalniały, zatrzymywały się, obserwowano nas. „Dziad” przyjechał swoim czarnym Volvo.










Do początku

Wycinki prasowe; fot. górna: Robert Kowalewski, wycinek z art. „Walka o handel” „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999; fot. dolna Maciej Figurski, wycinek z „Życie Stolicy”, 8-9.05.1999
Wycinki prasowe; fot. górna: Robert Kowalewski, wycinek z art. „Walka o handel” „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999; fot. dolna Maciej Figurski, wycinek z „Życie Stolicy”, 8-9.05.1999
Pełny ekran
Krzysztof Wargenau
Spotkanie zakończyło się około 19. Kiedy fałszywi członkowie spółdzielni zaczęli wychodzić z drugiej strony budynku, kupcy z Bazaru zablokowali autokary. Na Wybrzeżu powstał korek. Przyjechała policja, której kupcy przekazali sfałszowane karty do głosowania.

Zenon Jędra
Następnego dnia złożyliśmy doniesienie do prokuratury o całym tym zajściu, o popełnieniu przestępstwa. Minęło trochę czasu i znaleźliśmy się u prokuratora na przesłuchaniu. Pan prokurator popatrzył nam w oczy, rozłożył ręce i stwierdził, że nie ma żadnych protokołów z tego zajścia, nie ma żadnych dowodów, nie ma tych plików mandatów wyborczych, które zostały zatrzymane, nie ma zeznań ludzi, nie ma naszych zeznań, nie ma niczego, ani śladu. Znikło. Tak więc sprawę umorzono z powodu braku dowodów.
Wycinki prasowe; fot. górna: Robert Kowalewski, wycinek z art. „Walka o handel” „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999; fot. dolna Maciej Figurski, wycinek z „Życie Stolicy”, 8-9.05.1999
Wycinki prasowe; fot. górna: Robert Kowalewski, wycinek z art. „Walka o handel” „Gazeta Stołeczna”, 8-9.05.1999; fot. dolna Maciej Figurski, wycinek z „Życie Stolicy”, 8-9.05.1999
Zamknij
Do początku
Zenon Jędra
Niedługo potem mafiozi zaproponowali mi spotkanie. Pośredniczył człowiek, który organizował tamte autokary. Miałem się z nimi spotkać w jednej z warszawskich restauracji w Śródmieściu. Przyszedłem, a tam obstawiona ulica.

Był z nimi Jacek Łukasik, wiceprezes z zarządu Chodyny. Namawiali mnie razem z tym mafiozo do zgody, żebyśmy z Elą Ciechońską weszli do zarządu. Poza tym weszłyby dwie osoby od Chodyny i jedna osoba reprezentująca tych przywiezionych autokarami.

Wiadomo, że nic nie mielibyśmy do powiedzenia. A dodatkowo ich byłaby rada nadzorcza. Gdybym się na to zgodził, to byłbym w tym zarządzie od soboty do niedzieli, a w poniedziałek by mnie odwołano. A poza tym nikt z kupców nie chciałby dogadywać się z przestępcami i dlatego nie poszliśmy na żadne układy.

Do początku

Bitwa o Bazar

Krzysztof Wargenau
Od maja do grudnia mafia kilkukrotnie próbowała siłą przejąć bazar.

Zenon Jędra
Najczęściej pan Jacek Łukasik przyjeżdżał z jakimiś bandytami. Grozili, że odbierają bazar. Raz przyjechali całą brygadą. Zbierali się na Brzeskiej. Szykowali się, żeby wejść. Przyszło ich tu ze dwudziestu i momentalnie przyjechała policja. Podjechała ze wszystkich stron i jedna chwila, chap, i ich mieli. Przykuli ich kajdankami do bramy. Ale tylko ich spisano. Kupcy nie chcieli wnieść oskarżenia – nikomu się nic nie stało.

Elżbieta Ciechońska
W nocy ktoś wrzucał przez mur na bazar butelki z benzyną.

Zenon Jędra
Podpalili dwie budki. Jedną pani Godlewskiej, członkini zarządu stowarzyszenia.




Do początku

Pełny ekran
Elżbieta Ciechońska
Za wszelką cenę chcieli wejść do zaplombowanego biura i usunąć dokumentację, a my nie chcieliśmy do tego dopuścić. Do pierwszej bitwy doszło zaraz po wakacjach, pierwszego września. Przyjechali tuż przed 16-tą. Chodyna, ci łysi i jacyś ochroniarze.

Zamknęli bramy na łańcuch. W biały dzień! A w środku ludzie, kupcy, klienci!
I zażądali wydania dokumentów z biura. Ale nasi ochroniarze przecięli te łańcuchy, doszło do przepychanek.

„Gierek”
Zrobiło się naprawdę groźnie. Podniósł się na całym placu raban, ludzie coś krzyczeli, że z drugiej strony atakują, to my biegliśmy w tamtą stronę. Tam nawalanina. Przyjechali tacy, co lepiej nie pytać. Kiedy chcieli wejść do biura, to wszyscy się rzucili bronić.




Zamknij
Do początku
Elżbieta Ciechońska
Kupcy nagle wpadli na świetny pomysł.
Błyskawicznie zorganizowali jajka, mąkę i wodę.

Pani Tereska
Jak dobiegałam do bramy, to już leciały jajka,
pomidory, mąka, lano wodę, szlauch został
podłączony. I oni wszyscy byli oblepieni
tym ciastem.

Elżbieta Ciechońska
I te łysole z kijami baseballowymi ociekali
cali ciastem. Wszyscy się z nich śmieli.
I ten śmiech ich wtedy pokonał.






fot. Konrad Kalbarczyk / Forum
Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Elżbieta Ciechońska
Ale potem nie było już tak śmiesznie. Sytuacja stała się
tak napięta, że postanowiliśmy nocować na bazarze.
Strasznie zimno. Zimno i strasznie.

Bogdan Piasecki

Nocowali ludzie w różnym wieku. Jedna pani miała 80 lat
i też nocowała. Baliśmy się. Baliśmy się tych bandytów.

Pani Tereska
Ja tu niejedną noc spędziłam. W nocy siedzieliśmy
na bazarze, a potem w dzień handel. Potem dzień
czy dwa przerwy i znowu. Byliśmy bardzo zdeterminowali. Zdarzały się noce, że i 200 osób tu nocowało. Walczyli o swoje miejsca pracy.

Mieliśmy ciężko, ale staraliśmy się, żeby działo się też fajnie, kwitły kolacyjki, stał rożen, znalazł się i kieliszek. Ludzie lepiej się poznawali. Powstało wiele przyjaźni.

Krzysztof Wargenau
Właśnie wtedy, podczas nocnego czuwania na bazarze,
kupcy postanowili stworzyć Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego.
Do początku
Pani Małgosia
Najgroźniej zrobiło się w listopadzie. To była noc z niedzieli na poniedziałek, 20-21 listopada 1999 r.

Zadzwonili do mnie ludzie z Targowej i poinformowali, że znowu coś się dzieje. Jak przyjechałam, to na Brzeskiej zastałam już tłum ludzi. Policja przed bramą. Brama zamknięta.

Alex Kłoś, dziennikarz
20 listopada o godz. 20. na Różycu pojawili się członkowie starego zarządu ze swoją ochroną. Przekupili ochronę wynajętą przez stowarzyszenie.

Pan Jerzy, członek zarządu spółdzielni
Chcieliśmy dostać się do naszego biura, chcieliśmy zabrać dokumenty księgowe. Tam leżały dowody na to, co Włodarski zrobił z pieniędzmi kupców. Stały też teczki osobowe wszystkich członków Spółdzielni, z których jasno wynika, kto płacił czynsz, a kto nie. Komu była na rękę zawierucha na bazarze, kto na tym zarabiał.

Zenon Jędra
Bandyci wjechali samochodami na teren, policja go obstawiła, a członkowie zarządu Chodyny otworzyli biuro i zaczęli wynosić dokumenty. Zauważyli to kupcy, którzy tu niedaleko mieszkają, zadzwonili do innych i szybko byliśmy na bazarze.

Elżbieta Ciechońska
Cały bazar został otoczony policją. Nie chciano nas wpuścić do środka. Przyszli adwokaci zarządu. Kazali policji nas legitymować. Staliśmy bardzo wystraszeni. Co się dzieje? Dlaczego nas nie chcą wpuszczać?

Zenon Jędra
Przyjeżdżam, a tu bramy już na łańcuchy zamknięte. Na ulicy zebrało się mnóstwo ludzi. Nie chciano nas wpuścić na nasz bazar. Policja obstawiła wszystkie bramy. A od ulicy Brzeskiej ochrona Misztala – pierwszy kordon, policja – drugi i mafia – trzeci.

Poprzecinali nasze kłódki. Przywieźli łańcuchy, wszystko pozamykali na swoje kłódki. Widzieliśmy, że zarząd jest w środku. Jeżeli przyjechali tylko zabrać dokumenty, to po co zamykają cały bazar?

Wszyscy bali się, że oni chcą nas po prostu wyrzucić, że jak już otworzą te bramy, to tam będzie fundament pod ich supermarket. A po nas ani śladu.
Do początku
Pani Tereska
Baliśmy się o nasze budki, o towar. Baliśmy się, że go wywiozą albo rozkradną, albo to i to.

Pani Małgosia
Typy w czarnych kominiarkach. Policja to też jakaś brygada specjalna, też w kominiarkach.

Pani Tereska
Mieli nakaz rewizji wystawiony przez prokuraturę.

Elżbieta Ciechońska
Chcieliśmy się dostać do środka, sprawdzić co tam się dzieje. Najpierw doszło do szarpaniny, a potem do regularnej bitwy.

Pani Tereska
Gdy ludzie próbowali wejść, to ochraniarze zaczęli ich bić. Ludzie też się nie cackali.

Pani Małgosia
Wielu zostało poturbowanych. Jeden miał głowę rozbitą, inny wybite zęby.

Zenon Jędra
Zaczęto nas normalnie lać. Dziś już ciężko powiedzieć, kto pierwszy uderzył, ludzie chcieli wejść, tamci nie dawali. I w pewnej chwili pojawiła się krew. Ten główny szef tych z Wołomina też dostał. Wpadł w szał, złapał szuflę i rzucił się – jak w amoku – na tłum. Do tej bitwy włączyli się mieszkańcy Brzeskiej. Wszyscy wylegli na ulicę. A oni za policją nie przepadają. Zdemolowali trzy radiowozy.

Elżbieta Ciechońska
Całe szczęście, że pojawiła się telewizja. Jak zaczęła kręcić, to oni wszyscy ponaciągali kominiarki na twarze i wycofali się. Ale dalej nie mogliśmy wejść do środka.
Do początku
Zenon Jędra
I wtedy pomogły nam dzieciaki z Brzeskiej, pokazały przejście podwórkami, a potem po dachach naszych stoisk na bazar.

Elżbieta Ciechońska
Złodzieje z Brzeskiej pokazali nam sekretne przejścia od strony Ząbkowskiej i Targowej. I ludzie piwnicami, korytarzami, podziemiami dostali się na bazar. Była z nami ekipa telewizyjna.

Zenon Jędra
Ja dostałem się po dachach. Potem zeskoczyłem i już byłem w środku. Dobiegłem do naszego pokoju, gdzie znajdował się telefon i radiowęzeł, ręce mi się trzęsły, nie mogłem otworzyć kłódki.

W końcu wskoczyłem do środka i zamknąłem za sobą kratę i jak oni byli tuż, tuż. Okazało się, że przecięli kable od radiowęzła i telefonu, ale na szczęście zrobili to tuż przy biurze. Poczekałem aż odeszli i nie otwierając kraty, sięgnąłem do tych kabli i je połączyłem. Włączyłem radiowęzeł i z głośników powiedziałem do ludzi, że jesteśmy już w środku. Powiedziałem: „Ludzie nie stójcie pod tymi bramami, wchodźcie do środka, bo bazar nam chcą zabrać!”.

W momencie, gdy na chwilę uchylili bramę, bo wpuszczali kogoś od siebie, ludzie rzucili się do przodu i wdarli się na bazar.
Do początku
Pan Jerzy, członek zarządu spółdzielni
Gdy weszliśmy do biura, to po jakiejś pół godzinie przyszedł zastępca komendanta z komendy na Cyryla i Metodego. Zabroniono nam cokolwiek zabierać. Wszystko musieliśmy zostawić. Policja założyła swoje plomby. Nie mogliśmy wyjść z tego biura. Rzucano w nas petardami. Jak policja prowadziła mnie do samochodu, to ta hołota mnie kopała. Jak wsiadłem do radiowozu, to waliła w samochód i nie dawała mu odjechać.

Alex Kłoś, dziennikarz, z artykułu Ostatni taki bazar, „Polityka” 11.03.2000:
Jeszcze tej samej nocy kupcy usunęli z bram świeżo założone łańcuchy i kłódki. Rano zreperowane zostało zerwane wieczorem połączenie telefoniczne stowarzyszenia.

Elżbieta Ciechońska
Bazar został uratowany. Zarząd wywiózł jednak całą dokumentację. Prosiliśmy komendanta policji, żeby zabezpieczył materiały, które wynoszą. Mówiliśmy, że tam są ważne dowody na powiązania tego zarządu. Zero reakcji. Pozwolili wszystko im zabrać.
Do początku

Pełny ekran
Zenon Jędra
Potem miałem od tych mafiozów jeszcze jedną propozycję: „Wszystko możemy wam załatwić. Wyrzucimy Chodynę, dostaniecie ten swój teren, tylko będzie was to drogo kosztowało”.

Powiedzieli mi, że oni włożyli w to określone pieniądze i muszą je odzyskać. Wszystko mogą załatwić, dla tego, kto da więcej. Nawet potem, jak założyliśmy swoje stowarzyszenie, jak staraliśmy się o dzierżawę, to też mi proponowali: nie ma sprawy, chcecie dzierżawę, możemy wam to od ręki załatwić, wszystko możemy wam załatwić. Takie układy mamy, że wszystko wam możemy załatwić.

Ale ja nie chciałem tak. Nie mieliśmy takich pieniędzy. I chciałem, żeby to zostało załatwione normalnie.

Elżbieta Ciechońska
Staraliśmy się zainteresować władze tym, co tu się wyrabia. Zaczęłam chodzić na sesje rady, opowiadać, wyjaśniać. Chodziłam na wizyty do dyrektora dzielnicy, do radnych, do prezydenta Warszawy. Pisałam pisma. Robiliśmy demonstracje z transparentami, żeby zwrócić uwagę urzędników na krzywdę, która się dzieje. Ale trafialiśmy na mur obojętności albo na wrogość.
Zamknij
Do początku
Zenon Jędra
Ja już momentami byłem bliski zrezygnowania. Nic nie można wywalczyć, nic nie można załatwić, człowiek czuje się bezsilny. Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem już młodym człowiekiem, że jeżeli stracę to stoisko na bazarze, to gdzie ja pójdę, kto mi da pracę? Ale kiedy potem przyszło to poczucie zagrożenia, kiedy człowiek zaczął się bać o własne życie, to lepiej byłoby rzucić to wszystko, nie ryzykować.
Do początku
Gdy jednak przychodziło się tu codziennie, gdy widziało się ludzi, ich strach, że wszystko stracą... Gdy widziało się ich bezradność... Krzyczeć każdy potrafi, ale pójść coś załatwić, coś zrobić, oni tego nie potrafili. Cały czas patrzyli, żeby ktoś to za nich zrobił. Żebyśmy my to za nich zrobili.

Elżbieta Ciechońska
Dokładnie tak było. Raz, to paraliżujące poczucie strachu, dwa ta bezradność. Oni byli kupcami, ale nie wiedzieli, jak walczyć o swoje...
Do początku
Zenon Jędra
Kiedy mieliśmy kolejne najście Chodyny i weszło ze czterdziestu ochroniarzy i bandytów, ludzie stali i nic nie robili. Stali i patrzyli. Wybiegłem do nich i zacząłem krzyczeć:
„Ludzie, czego stoicie, na co czekacie? Chcecie, żeby was wyrzucili?!”. I dopiero wtedy wszyscy ruszyli.

Elżbieta Ciechońska
Zawsze jest potrzebny wódz. Obojętnie czy będzie setka ludzi czy trzy setki, to bez przywódcy nic nie zrobią. Ale jak mają przywódcę, to zrobią wszystko.
Do początku

Epilog

Do początku
Krzysztof Wargenau
Jest 9 maja 2001 roku. Na Bazarze prawdziwa feta.
Warszawska Kapela Staśka Wielanka gra na specjalnie ustawionej scenie. Przyjeżdżają politycy z pierwszych stron gazet. Kupcowe nalewają flaki i nakładają słynne pyzy. Na Bazar przyjeżdża biskup Zbigniew Kraszewski, który święci
i błogosławi stoiska i kupców. Gości witają transparenty:
„200 lat Bazaru Różyckiego”, „Bazar był, jest i będzie”.

Jest powód do świętowania: dziś Stowarzyszenie Kupców Bazaru Różyckiego uroczyście podpisuje z nowymi władzami dzielnicy umowę dzierżawy terenu na trzy lata. Wcześniej ratusz wypowiedział umowę Spółdzielni.

Elżbieta Ciechońska
Przeciwko nam wielkie pieniądze, nieuczciwi politycy, mafia, cwani adwokaci… A mimo to udało się, dopięliśmy swego. Może to duch Juliana Różyckiego czuwał nad nami.
Tak narodziła się legenda o tym, jak mały i słaby może pokonać silniejszego.
Do początku
Krzysztof Wargenau
Sielanka nie trwa długo. Spółdzielnia zostawiła po sobie dług, które teraz trzeba spłacać. Na koniec 2000 roku wynosił prawie 5 mln złotych.

Wciąż działa też Jarmark Europa. Na dodatek w 2002 roku, zaledwie 400 metrów od Bazaru, tuż przy ważnym na Pradze węźle komunikacyjnym, powstaje Galeria Wileńska – kilkupiętrowe centrum handlowe połączone z dworcem kolejowym.

Pani Irena, kupcowa
Dzisiaj klimat bazaru to przede wszystkim czekanie. Ten bazar oddycha oczekiwaniem. Czeka się tu na klienta, którego zabierają supermarkety. Wyczuwa się więc to bezpośrednie oczekiwanie i prośbę „Przyjdźcie”.

Zenon Jędra
Jest nas tu około 350, 400 osób, ale do ponad 60 procent z tej liczby listonosze pukają co miesiąc. I oni tylko dorabiają tu do tych swoich rent czy emerytur. Nie zależy im tak bardzo, czy będą handlować, czy nie.

Są co prawda i tacy jak pan Stefan Kłyszewski, który jest tu od 40 lat. Od dwóch lat nie sprzedał ani jednego kożucha, ale tu siedzi – bo on tym żyje. Sprzedał działkę, więc ma z czego żyć i siedzi na bazarze, żeby nie siedzieć w domu. Przyjdzie, porozmawia, to nie myśli o chorobach. Bo jak człowiek usiądzie w domu, to się szybko starzeje i choruje, bo sam sobie te choroby wymyśla. Tylko siłami emerytów nie damy rady bazaru uratować. Bo ile oni mogą zainwestować?

Zygmunt Pągowski
Zostanie bazar dla biedaków. Co teraz zostało? Szczątki. Wspomnienie. Tam gdzie to puste pole, to tam same budki stały. Ja myślę, że ten bazar się już nie utrzyma. Patrz pan, ile tu jest straganów, ile stoisk. Na 20 może 4 czy 5 budek otwartych, a o klientach to już się nie mówi. A gdzie ja pójdę w tym wieku? No, ale siedź pan w domu, to pan kota dostaniesz. Zostało nas paru. Widzi pan? Stoi pan godzinę, żeby ktoś przeszedł. Pusto, nikogo nie ma.


Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Do początku
Krzysztof Wargenau
Po trzech latach miasto nie przedłuża umowy
dzierżawy ze Stowarzyszeniem. Dług jest zbyt wysoki.

Kupcy nie opuszczają jednak swoich budek,
a Stowarzyszenie nie przekazuje terenu władzom dzielnicy. Według prawa od tego momentu handel
odbywa się nielegalnie.

W 2008 roku zamknięty zostaje największy konkurent Bazaru – Jarmark Europa. Stadion Dziesięciolecia ma być remontowany przed Euro 2012. Część kupców z Jarmarku przenosi się na Bazar. Przed samym Euro Różyc wypełnia się czerwono-białymi gadżetami dla kibiców. Flagi, koszulki, czapki są popularnym towarem. Ale i to nie pomaga.

Pani Katarzyna, kupcowa
Na bazarze zmienili się ludzie. Przestali to być rdzenni prażanie, tylko powstały biznesy. Zmieniały się twarze. Zamiast czerstwych, ogorzałych od stania w każdą pogodę na dworze, pojawiły się lalusiowate. I to już nie jest to. Czuło się, że handlują z chęci dorobienia, chcą się odbić i wyjść dalej, a nie że tu jest ich miejsce, że tu żyją, pracują do końca swoich dni, amen.



Do początku
Do początku
Do początku

Pełny ekran
Krzysztof Wargenau, Laboratorium Reportażu
Różycowi zdecydowanie nie pomaga też sytuacja prawna.
Po kilkudziesięcioletniej walce, w 2012 roku prawa
do 2/3 bazaru odzyskują spadkobiercy Juliana Różyckiego.
Z kolei 1/3 Bazaru zarządza miasto.

Zenon Jędra
Bazar wzięliśmy pod opiekę w 1999 roku, ale nie mieliśmy szans. Tu Carrefour, tu Żabka, tu Biedronka. Obstawiono nas ze wszystkich stron.

Tymczasem mimo przeprowadzonej podwyżki, brakowało nam pieniędzy. Jeżeli na bazarze handlowało powiedzmy 130 osób, płacąc miesięcznie 300 zł brutto, to ile tych pieniędzy mieliśmy. Koszty utrzymania były 2,5 razy większe. Musieliśmy opłacić lokal, zapłacić podatek od nieruchomości, podatek do urzędu skarbowego, zapłacić za ochronę. Brakowało nam miesięcznie po 30-40 tys. zł.

Dotarło do nas pytanie: po co to trzymać? W jakim celu? Żeby później odpowiadać sądownie za to, że świadomie wprowadzało się stowarzyszenie w zadłużenie?

Walne zgromadzenie podjęło uchwałę o likwidacji Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego 28 stycznia 2016 r. Na zebranie przyszło około 20 osób, tych co jeszcze najbardziej chcieli to wszystko utrzymać, ale 20 osób nie utrzyma bazaru.

Karol Bulski, przewodnik praski, mieszkaniec Pragi 
Oczywiście, że chodzi o to, żeby ten bazar ocalić. I też nie jest prawdą, że ludzie dzisiaj nie potrzebują bazaru, że wolą centra handlowe, a bazar jest czymś przestarzałym. Bazar Różyckiego ma potencjał, żeby istnieć i żeby mógł się tu folklor praski sprzęgać z handlem. To może współistnieć i wzmacniać się wzajemnie. Teraz to wszystko jest w śpiączce.

Katarzyna Fidos, bufetowa w Teatrze Powszechnym
W tym miejscu duch Pragi i Warszawy jest mocno zakorzeniony. Nie chodzi mi o to, że chcę, by wróciła przeszłość. Moim marzeniem jest, żeby działały tam kolorowe stragany w stylu bazarów, jakie można spotkać na całym świecie: w Barcelonie, w Paryżu, w Wiedniu.



Zamknij
Do początku

Pełny ekran
Krzysztof Wargenau, Laboratorium Reportażu
Właściciele terenu nie mają jednak wspólnej wizji rewitalizacji bazaru.
W 2020 roku miasto – na swojej części – wyburzyło zrujnowane budki, wyremontowało nawierzchnię, zbudowało mały plac zabaw i postawiło kilka metalowych pawilonów, tylko kolorem przypominających stare budki, za to z dostępem do bieżącej, ciepłej wody i toalet.

Kupcy i mieszkańcy Pragi zarzucają władzom Warszawy zniszczenie Różyca. Mówią, że stracił w ten sposób swój charakter i że projekt nie był odpowiednio konsultowany. Znaczna część pawilonów stoi pusta m.in. ze względu na wysokie ceny najmu stoisk.

Co z prywatną częścią bazaru? Ta podzielona jest pomiędzy różnych udziałowców, którzy spierają się o to, jak ma wyglądać targowisko i kto faktycznie zarządza terenem. Trwa walka o wpływy.

W grudniu 2021 roku prasa informowała o kolejnych próbach przejęcia bazaru siłą przez grupę uzbrojonych mężczyzn:
Zajście miało wyglądać tak: z ciemnych samochodów wysiadło kilkunastu barczystych mężczyzn. Według świadka niektórzy mieli pałki teleskopowe. Doszło do ostrej wymiany zdań z ochroną, były przekleństwa, groźby, szarpanina. - Takie rzeczy pamiętam ostatnio z lat 90. - mówi nam najemca z bazaru. 

(z artykułu Jakuba Chełmińskego Grupa silnorękich przejęła legendarny Bazar Różyckiego. "Zaczęła się jazda w stylu lat 90.",
źródło: warszawa.wyborcza.pl, dostęp: 31.12.2021)


Zamknij
Do początku
Pani Maria, kupcowa
Ja tu spędziłam całe swoje życie. Na bazarze jestem od 40 lat. W tym czasie wychowałam dwójkę dzieci, które są już dorosłe. A ja wciąż jestem w tym miejscu i nie zamierzam się stąd ruszać. Dlaczego?

Bo pomimo tego wszystkiego człowiek jednak wciąż ma serce do tego miejsca. To miejsce bardzo wyjątkowe, z duszą. Po co to niszczyć?

Najpiękniej było oczywiście w lecie. Wszystkiego dużo, kolorowo, masa ludzi, zawsze jakiś grajek coś grał. Już na wieczór po całym dniu moja mama z paniami, które obok prowadziły interesy, siadały zawsze razem i paliły papierosy.

Dobra, idę, bo klientkę mam.


Do początku














Widok na dachy Bazaru Różyckiego w 2019 roku.
W tle – lewa strona Wisły i budynki Śródmieścia.
Do początku
Przewiń, aby czytać dalej Swipe to continue
Przesuń aby zobaczyć tekst